books on my mind: lutego 2013

czwartek, 28 lutego 2013

Ransom Riggs "Osobliwy dom pani Peregrine"

  

Podobno nie należy oceniać książki po okładce. Mimo wszystko ładnie wydana książka zachęca i przyciąga. Tym bardziej taka, która wydaje się dziwna i tajemnicza. O "Osobliwym domu pani Peregrine" sporo czytałam na blogach. Sporo pisano o zdjęciach, jakie ją ilustrują. Zainteresowało mnie to na tyle, że nie mogłam się tej powieści oprzeć. 
Jacob Portman ma 16 lat i nudne, poukładane życie. Wie, jak będzie wyglądała jego przyszłość. Szkoła, studia, praca w rodzinnej firmie. Żadnych niespodzianek. Chłopak jest samotnikiem. Nie ma przyjaciół, a i z rodzicami nie ma zbyt bliskiego kontaktu. Najbliższą mu osobą jest dziadek - Abraham. To on niegdyś zapełniał dziecięcą wyobraźnię Jacoba tajemniczymi postaciami, magicznymi przygodami i strasznymi potworami. Na poparcie swoich słów miał  pudełko ze zdjęciami osobliwych dzieci. Kiedy chłopak dorósł, zrozumiał, że opowieści dziadka były bajkami. Jednak mimo, że wiek pomieszał Abrahamowi w głowie, to nadal jest on dla Jacoba najbliższą osobą. Kiedy dziadek ginie w tajemniczych okolicznościach chłopak nie może się pozbierać. Po wieku miesiącach terapii postanawia wyruszyć śladami przeszłości swojego ukochanego dziadka. 
Przyznaję, że po tej książce spodziewałam się więcej. Wiem oczywiście, że jest to książka dla młodzieży, niemniej jednak i takie książki potrafią trzymać w napięciu do ostatniej strony. W przypadku "Osobliwego domu pani Peregrine" tak niestety nie jest. Bardzo szybko znika początkowa dziwna, tajemnicza atmosfera. To, co zapowiadało się, jako niezły thriller, szybko zamienia się młodzieżową przygodówkę. Szkoda, że autor nie do końca umiał wykorzystać swój, całkiem niezły pomysł na powieść. Pod tym względem książka mnie rozczarowała. Po takiej okładce spodziewałam się bardziej magicznej treści. 
Książkę czyta się szybko i sympatycznie. Postacie są miłe, ale intryga wyłożona została zbyt łopatologicznie, jak na mój gust. Podobały mi się odniesienia w opowieści do rzeczywistych wydarzeń i postaci - np. do katastrofy tunguskiej. Wiem, że książka zaplanowana jest jako pierwsza część serii, jednak moim zdaniem można spokojnie zakończyć czytanie na pierwszym tomie - nie ma tu urwanych nagle wątków, czy niewyjaśnionych tajemnic, kolejne części będą po prostu dalszymi losami bohaterów. 
Niezwykłym i niesamowitym elementem książki są zdjęcia. To one były kanwą, na której autor zbudował swoją opowieść. Każde z nich ma swoje odniesienie w tekście i jest ilustracją wydarzeń, czy uzupełnieniem charakterystyki bohaterów. Zdjęcia są autentyczne, przepiękne i staranne wyselekcjonowane. Na końcu książki poznać możemy źródła ich pochodzenia. Szkoda tylko, że nie zostały wydrukowane na lepszej jakości papierze.Myślę jednak, że są one powodem, dla którego warto zapoznać się z tą książką.  
"Osobliwy dom pani Peregrine" jest bardzo dobrą lekturą dla młodzieży. Kiedy mój syn podrośnie, z czystym sumieniem polecę mu tę książkę. Mam nadzieję, że ją doceni.

Ransom Riggs, Osobliwy dom pani Peregrine, Media Rodzina, 2012

poniedziałek, 25 lutego 2013

Aleksander Wierny "Teraz"


Ostatnio słyszałam w sklepie rozmowę dwóch dziewczyn. Jedną z nich zainteresowały książki, które sklep miał w ofercie. Druga powiedziała, że są one dla niej za cienkie, bo ona potrzebuje książek grubych. Dodała też dumne: "Wiesz, bo ja szybko czytam". Rozmowa ta rozbawiła mnie i skłoniła do refleksji, nad tyciem współczesnej powieści. Teraz nie wystarczy nam 300, czy 500 stron. Teraz jest czas tworów wielotomowych. Czy w czasach, kiedy triumfy święci 50 twarzy Greya - każda opisana w osobnym tomie, jest miejsce dla małych, treściwych książeczek?  Powieść Aleksandra Wiernego "Teraz" liczy sobie 168 stron. Mało powiecie? Mało, ale ile treści można na nich zawrzeć. 
Akcja powieści rozgrywa się w Częstochowie. Kilka osób zaproszonych zostaje na dziwne rozmowy kwalifikacyjne. Obowiązki ich nie są wyraźnie określone, za to wynagrodzenie jest niezwykle atrakcyjne. Ludzie ci bez zastanowienia przyjmują propozycję. Każdy z nich jest inny, każdy ma inne cele, pożąda czegoś innego. Dla jednego priorytetem jest rodzina, zwłaszcza w momencie, kiedy się rozpada. Eddie marzy tylko o spokoju, jaki mogą mu dać najróżniejsze specyfiki. Magdalena - piękna urzędniczka - potrzebuje jak tlenu męskich spojrzeń. Jest też ciamajda, o dobrym sercu. Każde z nich rozpoczyna dziwną grę ze swoim pracodawcą. Grę w której stawką są ich marzenia i ich życie. Bo szczęście nie jest darem, który jest dany nam na zawsze, a spełnienie marzeń, osiągniecie celów, najczęściej jest momentem, w którym zaczynamy pragnąć kolejnych rzeczy.
Na okładce "Teraz" przeczytać możemy, że jest to kryminał metafizyczny. I tu pojawia się pytanie, czy książka ta w ogóle jest kryminałem. Mamy tu do czynienia ze znikającymi ludźmi, ale istotą "Teraz" nie jest rozwiązywanie zagadki kryminalnej, a teraz rozwikłanie tajemnicy człowieka - jego pragnień i granic, jakie sobie wyznacza. Jest też dwóch tajemniczych mężczyzn Krakenfus i Repling, który toczą ze sobą pojedynek, używając jako pionków naszych bohaterów. Ci dwaj panowie przywodzą od razu na myśl dość oklepany wizerunek anioła i diabła siedzących na ramionach bohatera i szepczących mu do ucha. Każdy z nich chce przekonać do swoich racji, przeciągnąć na swoją stronę, wygrać rozgrywkę o duszę (?) człowieka. Co do takiej interpretacji tych dwóch postaci skłania także ich nieustanna potrzeba patrzenia na Jasną Górę. Stanowi ona punkt mocy, stałość i daje siłę do dalszego pojedynku. Mimo swojego pozornego przeciwieństwa stanowią całość. Wygrana jednego z nich, jest wygraną ich obu. Kiedy giną - giną obaj. To odwieczna walka między Dobrem a Złem. 
Powieść "Teraz" podzielona jest na pięć części oraz na rozdziały. Autor dość dowolnie przenosi nas w czasie. Początkowo dość trudno jest zrozumieć o co chodzi. Dość szybko jednak zaczynamy orientować się w akcji. Książka trzyma w napięciu, czyta się ją szybko i zaskakuje zakończeniem.
Myślę, że Aleksander Wierny miał dobry pomysł na książkę. Nie jestem jednak fanką jego stylu pisania. Suche, proste, pozbawione zabarwienia emocjonalnego zdania. Przeskoki w akcji i rwąca się fabuła utrudniają czytanie. Brak tej powieści tego "czegoś", co czyni książkę niezwykłą. Postacie swoimi całkowitymi przeciwieństwami, niestety są przewidywalne. Mimo tego "Teraz" Aleksandra Wiernego jest dobrym przykładem na to, że siła książki nie leży w jej grubości, a w treści, którą zawiera. Dlatego osobom, które wybierają to dość zwodnicze kryterium wyboru książek proponuję zweryfikowanie go. Czasem warto przeczytać 5 cienkich książek, zamiast jednego, gigantycznego gniota . A jeśli chcecie spróbować, to polecam "Teraz". 


Aleksander Wierny, Teraz, Oficynka, 2012
Recenzja dla SzczecinCzyta.pl

piątek, 22 lutego 2013

Olle Lönnaeus "Pokuta"



W małym, szwedzkim miasteczku ma miejsce brutalne morderstwo. Para staruszków - Hermann i Signe Jönnsonowie giną od strzałów w tył głowy. Wygląda to jak egzekucja. Miejscowy adwokat informuje o fakcie adoptowanego syna pary - Konrada. Wychodzi na jaw, że staruszkowie niedługo przed śmiercią wygrali na loterii sporą sumę, którą mają odziedziczyć  wspólnie Konrad i jego przybrany brat - biologiczny syn zamordowanych - Klas. Sprawa jest o tyle trudna, że nadal nie wykryto sprawcy zabójstwa, a wśród podejrzanych w naturalny sposób znajdują się synowie Jönnsonów. Wkrótce dochodzi do kolejnego morderstwa.
"Pokuta" jest dobrze napisanym kryminałem. Współczesne śledztwo przeplata się w nim ze wspomnieniami Konrada z dzieciństwa. Nie był to czas łatwy, bo jest on biologicznym synem Polki Agnes, która cieszy się w miasteczku złą sławą. Po jej zniknięciu, 7-letniego chłopca przygarniają pod swój dach prości i pracowici ludzie - Hermann i Signe. Klas nigdy nie zaakceptował pojawienia się  w domu syna "tej polskiej dziwki". Jedyną pociechą dla chłopca jest przyjaźń z wybitnie inteligentnym i ekscentrycznym Svenem. Chłopców zbliżyło do siebie poczucie odrzucenia. Ksenofobiczne, nietolerancyjne i pełne nienawiści nastawienie społeczności miasteczka ma wielki wpływ na chłopców. Konrad odszedł od rodziców zaraz po wejściu w dorosłość. Wracając po ich śmierci przekonał się, że w miasteczku niewiele się zmieniło. Nadal uważany jest za wyrzutka i obcego. Jako dorosły człowiek może lepiej zrozumieć i zinterpretować wiele faktów z przeszłości. To, co kiedyś wydawało się dziwne, teraz nabiera znaczenia. Zaczyna odczuwać potrzebę odkrycia zagadki zniknięcia Agnes. Im bardziej stara się wyjaśnić sprawę, tym bardziej zamykają się w sobie miejscowi. Konrad ma wrażenie, że całe to miasto zmówiło się przeciw niemu. Czuje się śledzony, podsłuchiwany. O złe intencje podejrzewa nawet tych, którzy zdecydowali się mu pomóc. 
"Pokuta" jest debiutem Olle Lönnaeusa. Muszę przyznać, że czytając zupełnie nie zorientowałam się, że to pierwsza książka autora. Całość jest starannie przemyślana. Akcja trzyma w odpowiednim napięciu. Świetnie też oddane są paranoiczne lęki Konrada. Nowe wątki pojawiają się i idealnie wkomponowują w znane już nam fakty. Mimo pozornych różnic i braku związku, wszystko składa się w spójną całość. A do tego, muszę przyznać, że poczułam się zaskoczona - przewidywałam różne zakończenia, a tego się nie do końca spodziewałam. W sumie jeszcze 10 stron przed końcem powieści, nie wiedziałam kto jest zabójcą. 
Początkowo miałam problem z wciągnięciem się w akcję (jak zwykle apeluję, żeby nie stosować zasady 50, czy nawet 100 stron). Bohater jest dobrze zarysowany, żywy i wiarygodny. Nie wykonuje dziwnych, absurdalnych ruchów. Jest spójny emocjonalnie. Bardzo podobał mi się opis kolacji ze Svenem. Było w nim coś tak przyjemnego i rzeczywistego. 
Słyszałam, że "Pokuta" ma bardzo sprzeczne recenzje. Nie rozumiem krytyków. Nie wiem co mogli tej książce zarzucić. Czytałam wiele gorszych kryminałów (np. popularnej Camilli Lackberg, której fenomenu kompletnie nie mogę pojąć). Olle Lönnaeus napisał całkiem dobry kryminał, świetnie wpisujący się w nurt kryminału skandynawskiego. W tej sytuacji nie pozostaje mi nic innego, jak serdecznie tę książkę polecić. 


Olle Lönnaeus, Pokuta, Wydawnictwo Rea, 2011

wtorek, 19 lutego 2013

Łukasz Gładysiak "Zabijajcie wszystkich. Einsatzgruppen 1938-1941"



Co sprawia, że człowiek zamienia się w bezduszną maszynę do zabijania? Okoliczności? Skaza charakteru, czy osobowości? Uszkodzenia mózgu? Takie dywagacje można prowadzić, kiedy mamy do czynienia z pojedynczym zabójcą. A jak wytłumaczyć fakt, że tysiące młodych, zdrowych mężczyzn zamienia się morderców? Wbrew pozorom w większości nie byli to degeneraci, czy ludzie pozbawieni perspektyw. Większość z nich, to wykształceni ludzie, na stanowiskach, z porządnych rodzin. Dlaczego porzucili swoje życie, żeby zabijać niewinnych?
To, o czym przeczytać możemy w "Zabijajcie wszystkich" jest przerażające. Szczególnie okrutna jest część dotycząca pacyfikacji Polski. Autor dokładnie i szczegółowo opisuje działania poszczególnych jednostek w różnych miastach. Po sterroryzowaniu, zastraszeniu, aresztowaniach i morderstwach na ludności większych miast, jednostki rozpoczynały charakterystyczne dla siebie działania promieniste w okolicznych miejscowościach. Nie przestrzegano żadnych praw ani zasad wojennych. Mordowano ludność cywilną na równi ze schwytanymi żołnierzami polskimi. Dla uprawomocnienia swoich działań wymyślano odwety za rzekome przedwojenne represje wobec mniejszości niemieckiej, za ataki na volksdeutchów, przebierano żołnierzy polskich w mundury partyzanckie. Tak pacyfikacje, jak i egzekucje pozbawione były nawet szczątkowych ilości humanitaryzmu. Bicie, rozjeżdżanie czołgami, strzelanie, zakopywanie żywcem, zrzucanie z wysokich budynków - wyobraźnia najeźdźców była niczym nie ograniczona. Do pomocy wciągano miejscowe mniejszości i osoby z podpisaną volkslistą. To pozwalało Niemcom zemścić się na sąsiadach za prawdziwe i wyimaginowane przewiny. Do tego często okazywało się, że tak w samym Einsatzgruppen, jak i wśród współpracujących z nimi miejscowych znajdowały się osoby ze skłonnościami do sadyzmu.  Niektóre z opisanych przez autora przypadków były tak drastyczne, że nie mogłam uwierzyć w to, co czytam. Działania jednostek były często tak drastyczne, że budziły sprzeciw nawet wśród dowództwa Wehrmachtu 
Łukasz Gładysiak jest historykiem wojskowości. Pochwalić się może sporym dorobkiem naukowym i popularno-naukowym. "Zabijajcie wszystkich" jest pracą o charakterze naukowym. Oczywiście odbija się to na języku, którym jest napisana. Nie jest to lektura lekka i nie czyta się łatwo. Nie mam uwag, co do jakości języka, jakim posługuje się autor. Początkowo nie miałam też uwag, co do redakcji i korekty. Niestety później coraz częściej zaczęły pojawiać się literówki. Tekstowi przydałaby się korekta, bo pisząc tak duży tekst trudno wyłapać wszystkie potknięcia. Uważam też, że część tabel i wykresów jest zbędna, ale rozumiem, że w tekście znalazły się właśnie z powodu jego naukowego charakteru. 
W "Zabijajcie wszystkich" autor skupił się na okresie od powstania Einsatzgruppen, do 1941 roku. Zapytać można skąd taka cezura czasowa. W 1941 roku Niemcy zaatakowały ZSRR i to zmieniło nieco charakter działań. Poza tym trudno nie zauważyć, że autor skupił się na działaniach Grup Operacyjnych na terenach Polski zaraz po rozpoczęciu wojny. Autor napisał także pracę doktorską o jednostkach specjalnego przeznaczenia Służby Bezpieczeństwa na froncie wschodnim w latach 1941-46. Myślę, że jeśli zdecyduje się na wydanie jej w formie książki, będzie to druga część książki "Zabijajcie wszystkich". Będziemy mieli wtedy do czynienia z całościową monografią Einsatzgruppen.
Nie jestem historykiem i nie jestem w stanie zweryfikować faktów zawartych w "Zabijacie wszystkich". Patrząc na ilość przypisów i wielkość bibliografii muszę przyjąć, że autor dobrze sprawdził przygotowany przez siebie tekst. 
Mimo tego, iż istnieje mnóstwo publikacji na temat II wojny światowej, to Einsatzgruppen nie miały jeszcze pełnej monografii. Te budzące przerażenie jednostki nadal owiane były tajemnicą. Książka"Zabijajcie wszystkich" Łukasza Gładysiaka jest lekturą obowiązkową dla wszystkich osób interesujących się tą tematyką. 

Łukasz Gładysiak, Zabijajcie wszystkich. Einsatzgruppen 1938-1941, Demart, 2012
Recenzja dla SzczecinCzyta.pl

czwartek, 14 lutego 2013

Maria Nurowska "Listy miłości"



Z twórczością Marii Nurowskiej zapoznaję się od niedawna i bardzo mi się to poznawanie podoba. Tym bardziej cieszy mnie ilość książek tej autorki, które jeszcze mam do przeczytania. "Listy miłości" poleciła mi teściowa mojego bardzo nieletniego dziecka. Powiedziała, że to najbardziej wzruszająca książka, jaką zna i przy okazji jej ulubiona. Czytała ją już wielokrotnie. 
Nastoletnia Elżbieta Elsner jest w połowie Żydówką. Kiedy jej ojciec dostaje nakaz przeniesienia się do getta, Elżbieta decyduje się iść z nim. Niestety profesor filozofii nie ma żadnych praktycznych umiejętności pozwalających na przetrwanie w piekle. Kiedy współlokatorka proponuje Elżbiecie pracę prostytutki, zdesperowana dziewczyna godzi się na to. Jej młody wiek, jasne włosy, piękne oczy i niezwykły dystans do wykonywanego zajęcia czynią z niej wkrótce Żydowskiego Anioła Śmierci. Wkrótce zostaje protegowaną niemieckiego oficera. Mimo dobrej sytuacji finansowej budzi się w niej złość na ojca, który swoją bierną postawą popchnął ją w prostytucję. Jego milczenie bierze za przyzwolenie i akceptację. Nie może się z tym pogodzić. Jednak przy nim trwa. Kiedy ojciec umiera, już nic nie trzyma jej w gettowym burdelu. Esesman pomaga jej przejść na aryjską stronę i oferuje możliwość dostatniego życia. Jednak Elżbieta ucieka. Z dokumentami na nazwisko Krystyny Chylińskiej staje na progu mieszkania zupełnie obcej dla siebie osoby. Pani Korzecka przygarnia dziewczynę. Syn starszej pani jest żołnierzem, jej synowa została wysłana do obozu koncentracyjnego. Został jej tylko 5-letni wnuk Michał. Pani Korzecka przelewa na Elżbietę/Krystynę uczucia macierzyńskie. Kiedy starsza pani umiera, do domu wraca jej syn - dr Andrzej Korzecki. Między nim, a Krystyną wybucha wielka miłość. Krystyna wiele razy chce wyznać ukochanemu tajemnicę swojego pochodzenia. Okazuje się jednak, że Andrzej jest zagorzałym antysemitą. W tej sytuacji Krystyna postanawia milczeć. Jednak nikt nie może dusić w sobie tak wielkiej tajemnicy, dlatego kobieta decyduje się na pisanie do męża listów, w których zwierza mu się ze wszystkich swoich sekretów. Listów, który mąż nigdy ma nie przeczytać.
Czytając "Listy miłości" zastanawiałam się, czy potrafiłabym zbudować swoje życie na kłamstwie. Nie do końca rozumiem decyzje podejmowane przez Krystynę. Dla mnie miłość to szczerość i zaufanie. Czy można wierzyć w solidne podstawy związku, kiedy nasz partner tak naprawdę nic o nas nie wie, kiedy nie powiedzieliśmy mu o sobie ani słowa prawdy? Spirala oszustwa nakręca się i w końcu nie wiem, co w naszym życiu jest prawdziwe. Czy Andrzej kochał Krystynę, czy tylko jej obraz, jaki stworzył sobie w wyobraźni? Czy Krystyna kochała Andrzeja, skoro kłamała patrząc mu w oczy?. Które z uczuć były prawdziwe, a które nie? Do tego jedno kłamstwo nakręca kolejne. Przeszłość zawsze ma tendencję do upominania się o nas. Tak też było w przypadku Krystyny. Aby chronić starannie zbudowaną przez siebie iluzję świata musiała kłamać dalej i dalej. Jej przeszłość nie została zapomniana. Raz wypowiedziane kłamstwo, czy przemilczana prawda powodowały kolejne sytuacje - zdrady, oszustwo i poczucie zagubienia. Po kilku latach Krystyna już nie wiedziała kim naprawdę jest. Czy Elżbietą? Prawą dziewczyną, którą życie zmusiło do upodlenia, czy Krystyną, kochającą żoną pana doktora. Ta potrzeba uchwycenia czegoś prawdziwego była powodem kilku nieprzemyślanych, wręcz zdumiewających wyborów w życiu kobiety. A życie lubi równowagę. 
Czy szkoda mi Krystyny? Nie jestem przekonana nawet do faktu, czy ją lubię. Jej życiowe wybory powodowały u mnie poczucie buntu. Nie mogłam się z nią identyfikować. Niemniej jednak trochę ją rozumiem i trochę jej współczuję. Nie z powodu sytuacji, w jakich się znalazła - w większości były one logicznym efektem podejmowanych przez nią działań, ale z powodu jej własnego strachu. Świetnie wiem, co miłość potrafi zrobić z człowiekiem, ale ona tak bardzo nie wierzyła w to, że ktoś może ją pokochać, że stworzyła fikcyjną postać, która miała być bardziej godna miłości, niż ona sama. Rozumiem lęk przed utratą ukochanej osoby, ale nie można pozbawić ukochanego wyboru okłamując go. Prawda zawsze wyjdzie na jaw i nie unikniemy konsekwencji. A jeśli ukochany odejdzie? Wtedy i tak możemy mieć pewność, że wcześniej, czy później by nas zostawił. Widać nie kochał nas, a wyobrażenie o nas. Bo prawdziwa miłość wytrzyma próbę prawdy. Bo kocha się nie za coś, a mimo wszystko. Wciąż w to wierzę. 
"Listy miłości" to nie jest romansidło, ani opowieść o pięknej miłości. Maria Nurowska po raz kolejny każe swoim czytelnikom rozmyślać o naturze miłości i o człowieczeństwie, o prawdzie, zaufaniu i tożsamości. Bo czy nieidealni ludzie mogą kochać idealnie? Życie to nie bajka, nic w nim nie jest proste. Polecam ją do przeczytania nie tylko w walentynkowy wieczór. 

Maria Nurowska, Listy miłości, Wydawnictwo WAB, 2012

wtorek, 12 lutego 2013

Arkadiusz Pacholski "Niemra"



Po książce Arkadiusza Pacholskiego "Niemra" spodziewałam się bardzo wiele. Wypożyczałam ją z biblioteki świeżo po obejrzeniu "Joanny" i szukałam czegoś o wojnie, czegoś niepokojącego i skłaniającego do refleksji. Tak okładka, jak i opis "Niemry" wydały mi się odpowiednie. 
Okupowany Kalisz. Czas bardzo trudny do życia, jednak nie dla wszystkich jednak. Młoda i przedsiębiorcza Dorota Paleń radzi sobie świetnie. Gdyby nie wojna, nawet nie wiedziałaby, że ma niezwykły talent do interesów. Pracuje u antykwariusza Karla Gregoriusa. Do jej obowiązków należy wyszukiwanie w okolicznych wsiach rzadkich zabytków, które odkupuje za grosze. Przy okazji skupuje także mięso z nielegalnych ubojów, które sprzedaje w mieście. Oprócz tego Dorotka działa w podziemiu. Na rozkaz przełożonych podpisuje volkslistę. 
Kłopoty Doroty zaczynają się w momencie, kiedy zaprzyjaźniony z nią profesor Łubin mówi jej o znalezieniu  na klatce schodowej ciała zamordowanej Żydówki. Profesor zmuszony był ciało to wrzucić do szamba. Kiedy okazuje się, że zmarłą była Romka Jodłowska - ekscentryczna koleżanka szkolna Doroty, ta czuje potrzebę wyjaśnienia tajemniczego morderstwa. Nie umie przejść nad nim do porządku dziennego. Nie chce, by pamięć o Romce rozpłynęła się profesorskim szambie. Okazuje się, że wyjaśnienie tajemnicy śmierci młodej Żydówki nie jest nikomu na rękę. 
Autor "Niemry" Arkadiusz Pacholski jest historykiem. W książce widać, że jest miłośnikiem dziejów swojego rodzinnego miasta Kalisza. "Niemra" jest dopracowania w drugoplanowych szczegółach, jej zaplecze historyczne jest imponujące. Dzięki temu poznać możemy mnóstwo ciekawostek historycznych, jak i tło społeczno-obyczajowe tamtych czasów. No, ale nie zwykłam czytać powieści dla ich tła, czy wiedzy. W powieści najważniejsza jest dobrze poprowadzona fabuła. Czytając "Niemrę" miałam wrażenie, że wszystko, co się tam dzieje, to dla autora tylko pretekst do zwiększania objętości tekstu wydarzeniami historycznymi. Przypomina mi to sytuację, kiedy na lekcji polskiego nauczycielka kazała jednej z moich koleżanek streścić poemat dygresyjny "Beniowski". Dziewczę wstało i wydukało: "Beniowski jechał na koniu, zatrzymał się zapalił ognisko, potem wsiadł na konia i odjechał. Reszta to tylko dygresja". Takie też wrażenie miałam przy lekturze "Niemry" - wszystko to tylko dygresja. Kolejne rozdziały, datowane w różnych językach, poświęcone były różnych bohaterom. Autor każdemu z nich pozwolił na swobodne gonitwy myślowe, upstrzone dodatkami historycznymi. Rozumiem, że w założeniu miała to być powieść głęboka, psychologiczna i wielowarstwowa. Postaci miały być skomplikowane i niejednoznaczne. No niestety - w mojej ocenie to się nie udało. Wyszła do niczego nie prowadząca gadanina. Żaden z bohaterów nie zdobyło mojej sympatii, nie wciągnęłam się w książkę, nie byłam ciekawa co będzie dalej. Jako, że powieść jest dość obszerna, złamałam swoje zasady i po pierwszej części, po 266 stronie uznałam, że nie muszę się dalej męczyć i z czystym sumieniem porzuciłam Dorotkę. 
"Niemra" jest świetnym dowodem na to, że nie każdy musi być prozaikiem. Jestem przekonana, że pan Pacholski może pisać książki historyczne, przybliżające nam czasy wojny. A jeśli ktoś chciałby przeczytać dobrą książkę, osadzoną w czasach II wojny światowej, to polecam "Morfinę" Twardocha. Tam dygresje czemuś służą, nie są sztuką samą w sobie. 

Arkadiusz Pacholski, Niemra, Prószyński i S-ka, 2011

poniedziałek, 11 lutego 2013

Carol O'Connell "Judaszowe dziecko"



Zdarzają się czasem książki, które interesują mnie opisem na okładce, a z którymi później mam kłopot. Tak było właśnie z "Judaszowym dzieckiem" Carol O'Connell. Według opisu miał to być pasjonujący thriller. Myślałam, że po ostatnich biografiach znajdę w nim lekką rozrywkę na jeden, czy dwa wieczory. Nie mogłam się bardziej pomylić. Utknęłam na nim na tydzień. A najgorsze było to, że czułam przymus skończenia tej książki. Zamiast porzucić ją na rzecz czegoś przyjemniejszego, brnęłam uparcie przez kolejne strony.
Małe amerykańskie miasteczko słynie w kraju ze swojej elitarnej szkoły dla wybitnie inteligentnych dzieci i seryjnego mordercy - miejscowego księdza, który 15 lat wcześniej mordował swoje uczennice. Teraz na szczęście ta sprawa jest już przeszłością. Tak przynajmniej się wydaje. Kiedy znikają dwie uczennice, miejscowa policja rozpoczyna śledztwo. Telewizja szybko podchwytuje temat. Reporterzy szczególną uwagę zwracają na młodego policjanta Rouge'a Kendalla - bliźniaczego brata ostatniej ofiary maniakalnego księdza. Rouge'owi w śledztwie towarzyszy tajemnicza specjalistka od pedofilii - Ali Racy oraz agent FBI - Arnie Pyle. Zaczyna się walka z mordercą o życie dziewczynek.
"Judaszowe dziecko" to thriller jakich wiele. Nie byłoby w tym nic złego, bo nawet szablonowe książki potrafią wciągnąć i zaintrygować. Z tą książką jest jednak coś nie tak. Sama historia uprowadzenia dziewczynek jest dobra. Jednak jest spory kłopot z bohaterami. Rouge, oprócz wymyślnego imienia, ma również bardzo wymyślną przeszłość. Pomijam sam fakt porwania i zamordowania jego bliźniaczej siostry (dodam, że są to bliźnięta jednojajowe o różnej płci - niezwykła rzadkość). Pan Kendall pochodzi z niezwykle bogatej rodziny, która bankrutuje, jest niezwykle inteligentny i dojrzały, jego matka była reporterką i alkoholiczką, a on sam, mimo iż ma lepsze perspektywy, to wybiera pracę lokalnego gliny. Panna Ali Racy byłaby niezwykle piękna, gdyby nie szpecąca jej twarz ogromna blizna. Ali nie przejmuje się tym faktem, a nawet się przez niego definiuje - nie próbuje ukrywać blizny, a wręcz podkreśla ją czerwoną szminką. Do tego zwykła chadzać w bez bielizny, w obcisłej sukni, z rozporkiem do biodra. Uważa, że to świetny strój na każdą okazję, również do pracy. Agent Pyle na zabój kocha Ali, ale alkoholizm i tajemnica blizny na twarzy ukochanej nie dają mu żyć. Pomijam milczeniem małe dziewczynki - ofiary mordercy, które w obliczu mordercy zachowują zimną krew.
"Judaszowe dziecko" pozbawione jest pewnej lekkości, nie porywa. Mimo tego nie mogłam przerwać czytania. Ba! Dałam się nawet na koniec zaskoczyć. Autorka kilkakrotnie w trakcie pisania zmieniała koncepcję. Czasem mamy kryminał,czasem thriller, czasem pojawia się jakaś intryga polityczno-szpiegowska. Akcja toczy się nierówno. Sprawnie napisane fragmenty przeplatane są tanimi chwytami, czy sentymentalizmem. I można byłoby uznać, że "Judaszowe dziecko" jest książką bardzo słabą, ale momentami czułam, że Carol O'Connell ma do powiedzenia coś znacznie ciekawszego. Są miejsca, gdzie ponad sztampową rutynę przebija ciekawa, jak sądzę, osobowość autorki. Myślę, że pisanie kryminałów to dla niej tylko sposób zarabiania pieniędzy. Chciałabym, żeby napisała książkę, w której by się zrealizowała. Byłoby to dużo przyjemniejsze tak dla czytelników, jak i dla niej samej.
Nie jest to książka ani całkiem zła, ani dobra. Jest to taki "średniak" dla miłośników gatunku. Ma silną konkurencję i raczej nie zdecyduję się na pozostałe kryminały tej autorki.

Carol O'Connell, Judaszowe dziecko, Prószyński i S-ka, 2010

środa, 6 lutego 2013

Paulina Wilk "Przygody misia Kazimierza"



Kiedy myślę o dzieciństwie, to przypominam sobie czas, w którym wszystko było proste, ładne i niewinne. W moim dzieciństwie nie było brutalnych, pełnych agresji bajek, nie było całodobowych kanałów z bajkami. Musiało nam wystarczyć 10 minut dobranocki. Świętem była niedziela, kiedy tvp serwowało nam pół godziny "Przygód pszczółki Mai". Nie mieliśmy komputerów, playstation, czy innych xboxów. Takie właśnie czasy napełniają mnie nostalgią. W takiej właśnie konwencji napisana i wydana jest książka Pauliny Wilk "Przygody misia Kazimierza". 
Kazimierz mieszkał w dużym sklepie. Wraz z innymi misiami zajmował wielki kosz. Wszystkie misie były takie same. Wszystkie ubrane w niebieskie piżamki. Kazimierz nie chciał tak żyć. Pewnego dnia postanowił uciec. Rezolutny miś wykorzystując torbę z zakupami pewnego pana opuszcza sklep. Pewnego dnia puka do drzwi domu Ani.
Ania mieszka sama. Chyba czuje się trochę samotna. Kazimierz szybko znajduje sobie miejsce w jej domu i sercu. Kobieta pokazuje mu świat. Uczy go różnych rzeczy, tłumaczy, wyjaśnia. Nieśmiały miś szybko odkrywa, jak miło jest pływać mydelniczką w wannie, jaką przyjemność sprawia gotowanie, czy przytulanie.  Zza naiwnego świata Kazimierza wyłania się trochę smutny obraz trochę niedzisiejszej Ani - trochę nostalgicznej (depresyjnej?), zmuszonej czasem skorzystać z kropli walerianowych, czy tłumaczącej misiowi czym jest blizna. Odbieram Anię, jako nieco zagubioną osobę, dla której pojawienie się misia jest prawdziwym szczęściem. Ich relacja nadaje sens jej życiu i przywraca mu blask. 
"Przygody misia Kazimierza" to zbiór opowiastek o codziennym życiu. Miś poznaje swój nowy dom. Wszystko jest dla niego przygodą. Czasem jest wesoły, czasem nieco boczy się na Anię. Od niej właśnie uczy się szacunku do innych, zrozumienia, tolerancji, cierpliwości. Bardzo podoba mi się sposób, w jaki traktuje ona swojego małego współlokatora. 
Paulina Wilk stworzyła książkę niezwykłą. Bez wielkich słów przypomina nam, jak ważne jest życie codziennie, ile radości możemy czerpać z przebywania z innymi. Współczesny świat pochłania mnóstwo naszego czasu i energii. Czasem nie mamy cierpliwości i ochoty, żeby odpowiadać na wszystkie dziecięce pytania. To, co powinno być przyjemnością, zamienia się w obowiązek. Bardzo cieszę się, że powstała książka, która sprawia, że przypominamy sobie to, co jest w naszym życiu najważniejsze - nasi bliscy. Każda spędzona z nimi chwila może być przyjemnością i może dawać nam energię. 
Aby dopełnić przyjemności czytania, książkę pięknie zilustrowała Zosia Dzierżawska. Idealnie pasują one do opowieści o małym misiu i jego przyjaciółce. 

Paulina Wilk, Przygody misia Kazimierza, Wilk&Król Oficyna Wydawnicza, 2012

piątek, 1 lutego 2013

stosik lutowy


No i całkiem niespodziewanie i bez fajerwerków umieszczam dziś na blogu mój trzynasty stosik. Trzynastka, mimo, że ma złą prasę, to jest całkiem sympatyczna. A co w tym trzynastym stosiku można znaleźć? Na samej górze "Listy miłości" Marii Nurowskiej. Ostatnio odkrywam tę autorkę, a ten konkretnie tytuł poleciła  (i pożyczyła) mi teściowa mego synu. Mówi, że to najbardziej wzruszająca książka, jaką czytała. Następne w kolejności jest "Życie codzienne. Czasy biblijne". Z serii "Życie codzienne" Świat Książki wydał kilka tytułów. Ten wydał mi się najbardziej interesujący.Następna jest książka Dawida Kornagi "Cięcia". Nie czytałam jeszcze nic tego autora i jestem ciekawa. Kiedyś czytałam niezły thriller Tany French "Zdążyć przed zmrokiem". "Lustrzane odbicie" to kolejna książka tej autorki. Z debiutem łączy ją postać policjantki Cassie. Powinno być ciekawie. Dalej książka, którą czytam obecnie "Judaszowe dziecko". Pomysł niezły, a wykonanie.. No cóż, jestem dopiero na początku, więc może się rozkręci. Kolejna książka "Malokko" zachęca z okładki porównaniem do dzieł Tarantino. Hmm.. No zobaczymy :) O "Kapuścińskim non-fiction" swego czasu było głośno. Pewnie nie wzięłabym się za nią, gdyby nie odwiedziła mnie Martyna. Dziękuję.
I co? Pechowy ten trzynasty stosik? :)