books on my mind: marca 2013

niedziela, 31 marca 2013

Matthew Quick "Poradnik pozytywnego myślenia"



Mam w sobie czasem małą dziewczynkę, która marzy o dobrych zakończeniach i towarzyszącym im porywających piosenkach. Dlatego też od lat wzruszam się oglądając film Dirty dancing. Lubię kiedy piękne, pełne cnót panie i dzielni, męscy panowie pokonują wszystkie przeszkody i odkrywają łączącą ich miłość. Niestety, życie nie jest różowe i rzadko kiedy królewna i książę żyją długo i szczęśliwie. Zwykle pokonuje ich proza dnia codziennego (czasem też inna księżniczka, która bezpardonowo przejmuje księcia). Dlatego też z tak wielką przyjemnością obejrzałam oscarowy film "Poradnik pozytywnego myślenia". Z tego samego powodu przeczytałam książkę pod tym samym tytułem. Tam nie ma filmowego zakończenia. No przynajmniej nie ma takiego, jakiego spodziewa się główny bohater  Pat. 
Pat jest 35-letnim pacjentem szpitala psychiatrycznego, Nie wie ile już czasu spędził w zamknięciu, ale wie, że jeśli będzie silniejszy, szczuplejszy, bardziej oczytany i miły to nic nie stanie na przeszkodzie "zakończeniu rozłąki", czyli że jego ukochana żona Nikki zakończy separację i rzuci się w jego ramiona. Matka Pata decyduje się wypisać syna ze szpitala. Wolność nie zmienia priorytetów mężczyzny. Nadal godzinami ćwiczy, a noce poświęca na czytanie ulubionych książek żony. Nagle na drodze Pata staje równie słaba psychicznie, jak i on, Tiffany. Od tej pory wszystko się zmienia. 
Bohaterom "Poradnika pozytywnego myślenia" daleko do bajkowych książąt. Pat, oprócz obsesji na punkcie byłej żony, cierpi też na chroniczną alergię na Kenny'ego G. Tiffany to małomówna, dość posępna osoba, która ból po stracie męża próbuje utopić tańcu. Dość oczywistym jest, że problemy ze sobą mają również rodzice Pata i jego przyjaciele. Mimo tego, Matthew Quickowi udało się stworzyć naprawdę pozytywną powieść. Nie jest ważne na jakim etapie życia jesteś - najważniejsze jest to, jacy ludzie cię otaczają. 
Film i książka dość sporo różnią się od siebie. Zastanawiam się na czyją korzyść na różnica działa. Z jednej strony wersja książkowa jest życiowo bardziej wiarygodna, z drugiej filmowe zakończenie powoduje u mnie wzruszenie. Książkowa wersja jest ciut mniej optymistyczna, za to atutem filmowej jest to, jak Bradley Cooper patrzy na Jennifer Lawrence. Jak dla mnie obie wersje zupełnie się nie wykluczają i obie są bardzo przyjemne.
Język, jakim napisana jest książka jest nieco infantylny. To jednak dość dobrze pasuje do naszego zmieniającego swoje życie Pata. Myślę, że ta właśnie prostota sprawia, że szukający swojego szczęścia romantyk jest czysty i niewinny jak dziecko. Szczęście jest w swej istocie proste, ale czasem zapominamy o tym. Pat nie musi szukać swojego miejsca w życiu, on je ma. Ma rodzinę, dbających o niego przyjaciół, ma ukochaną drużynę futbolową, treningi, zwyczaje, nawyki i cele. O Tiffany też dba rodzina, też ma swoją pasję, no i Pata. Ich znajomość tym różni się od bajkowych opowieści, że jestem w stanie wyobrazić sobie co będzie po napisach końcowych. To ludzie, którym proza życia nie jest straszna. 
Muszę przyznać, że "Poradnik pozytywnego myślenia" mnie zaskoczył. Wprawdzie nie jest to wybitne dzieło literackie, ale jestem przekonana, że to jedna z tych książek, do których będę wracała. Wszystkie gładkie hasła o sile pozytywnego myślenia, czy filmy typu Sekret, nie poprawiają mi nastroju tak, jak historia Pata. Bo nie zawsze wszystko idzie po naszej myśli, nie zawsze dostajemy to, czego pragniemy. Jednak prawdziwym szczęściem jest to, kiedy zamiast tego co chcemy, dostajemy to, czego potrzebujemy. W taki los i siłę pozytywnego myślenia chcę wierzyć. 

Matthew Quick, Poradnik pozytywnego myślenia, Wydawnictwo Otwarte, 2013

sobota, 30 marca 2013

Marek Wałkuski "Wałkowanie Ameryki"



Urodziłam się w czasach, kiedy Stany Zjednoczone były mitycznym rajem mlekiem i miodem płynącym. Mimo, że w Polsce zaszły ogromne zmiany, a obecny kryzys gospodarczy odbrązawia magiczną krainę, to słabość do niej tkwi w mojej biednej pokomunistycznej duszy. Z ogromną przyjemnością słucham opowieści osób, które miały okazję odwiedzić USA, chętnie czytam też artykuły i książki na ten temat. Dlatego też zainteresowałam się książką Marka Wałkuskiego "Wałkowanie Ameryki".
Pan Marek do Stanów pojechał jako wysłannik Polskiego Radia już kilka lat temu. Za ocean przeniósł się z całą rodziną i od razu przyszło mu się zmierzyć z zasadniczymi problemami - gdzie zamieszkać i którą szkołę wybrać dla syna. Okazuje się, że to nie lada wyzwaniem.
Przyznam szczerze, że temat ten jest dla mnie na tyle ciekawy, że nie spodziewałam się, że mogę się rozczarować. No i to było błędne założenie. Książka była nierówna. Zacznijmy od statystyki. Wiem, że dla niektórych statystyka stanowi sens życia, ale ja do nich nie należę. Przepisywanie amerykańskich roczników statystycznych uważam za zupełnie zbędne. Oczywiście teoretycznie właśnie dzięki tym rocznikom możemy wyrobić sobie bardziej obiektywną opinię o badanym zagadnieniu, ale z drugiej strony wolę ciekawe anegdotki i opowieści, niż liczby. A liczb u pana Marka jest za dużo. 
Kolejny problem,  z którym przychodzi zmierzyć się czytelnikowi, to niezdecydowanie autora, w jakim stylu pisze. Przykładem może być rozdział, w którym poznajemy wielkie mcświątynie. Pisząc o nich autor zdecydował się na zupełnie inną, humorystyczną konwencję, która niespecjalnie pasuje do pozostałych rozdziałów. Kiedy poznajemy naturę muzyki country, autor decyduje się na opisanie tekstów wybranych  piosenek najpopularniejszych wykonawców tego gatunku. No nie tego się spodziewałam. 
Bardzo ciekawe były rozdziały o mentalności Amerykanów, przegląd dominujących religii. Mam słabość do amerykańskiej prowincji (fascynują mnie goście programu Jerrey'ego Springera), więc o niej też czytałam z przyjemnością. Oczywiście nie można pominąć niezwykle ważnego i aktualnego problemu dostępu do broni. Ten temat został przez autora omówiony w sposób interesujący i dość wyczerpujący.
"Wałkowanie Ameryki" to książka średnia. Czyta się szybko i przyjemnie. Fragmentami jest bardzo interesująca. Niestety te interesujące informacje często trzeba wydłubywać spomiędzy liczb. Plusem książki jest jej sympatyczne wydanie - miła dla oka okładka, niezły papier, tasiemkowa zakładka przymocowana okładki. To wszystko sprawia, że czytanie "Wałkowania Ameryki" jest niezwykle przyjemne. Polecam tę książkę miłośnikom podróży, sympatykom Ameryki i trójkowego programu pana Wałkuskiego.
A! I jeszcze jedno. Niedawno wydano jeszcze jedną książkę o tej tematyce autorstwa Marcina Wrony. Mam zamiar ją przeczytać i mam nadzieję, że rzuci mnie na kolana :)

Marek Wałkuski, Wałkowanie Ameryki, Wydawnictwo Helion, 2012

środa, 27 marca 2013

Susanna Kaysen "Przerwana lekcja muzyki"



18-letnia Susanna Kaysen wie, że coś z nią nie jest w porządku. Sama zgłasza się do psychiatry, który po krótkiej rozmowie z nią zaleca odpoczynek. Odpoczynek jest eufemizmem oznaczającym dobrowolne zgłoszenie się do szpitala psychiatrycznego. Susanna wsiada w taksówkę i jedzie do szpitala McLean. Potem sporo czasu spędza w poczekalni, cierpliwie czekając na swoją kolej. Lekarze i pielęgniarki biegają, zajęci swoim sprawami, a dziewczyna spokojnie czeka. W końcu podpisuje wszystkie niezbędne dokumenty i zostaje pacjentką oddziału psychiatrycznego. Później wiele razy analizuje, jak do tego doszło. Dlaczego psychiatra rozmawiał z nią tak krótko i od razu odesłał ją do szpitala? Przecież nie mógł jej zdiagnozować w 20 minut. Dokumenty mówią, że rozmowa trwała 3 godziny, ale przecież to niemożliwe. Susanna snuje swoje rozważania, biorąc nawet pod uwagę fakt, że kompletnie nie umie określać czasu. Gubi się w minutach i sekundach. Do tego dziewczyna uważa, że nie mogła zgłosić się do szpitala dobrowolnie. No przecież jak to możliwe? Jak mogło zdarzyć się to, że sama wsiadła do taksówki i sama przesiedziała w poczekalni tyle czasu? Ile czasu? Tego Susanna nie potrafi określić. 
Szpitalny czas dzieli się na starannie wyodrębnione etapy. Jest czas na posiłki, na terapię z poszczególnymi lekarzami, jest czas zmiany pielęgniarek, które zawsze pojawiają się w tych samych porach, w tej samej kolejności. W szpitalu główną rozrywką jest rozmawianie. Snucie opowieść, niekoniecznie prawdziwych, Ubarwianie jest na porządku dziennym. Na oddziale mieszkają rówieśnice Susanny. Każda z nich trafiła tu z innego powodu, każda ma inną diagnozę. Diagnoza jest jak trofeum. Można ją dumnie obnosić przed koleżankami, można zasłaniać się nią w trudnych chwilach "socjopatka", "osobowość pograniczna", "schizofrenia". Każda z pacjentek stara się wypracować swój sposób na cierpienie. Każda stara się zachować godność w tym szalonym świecie.
Kwestia leczenia psychiatrycznego była w latach sześćdziesiątych dość drażliwa. Wiele słyszy się o kontrowersyjnych metodach leczenia, o łamaniu przez personel szpitalny praw człowieka, czy o statusie społecznym, jaki mogła osiągnąć osoba mająca w kartotece leczenie psychiatryczne. Można powiedzieć, że  Susanna Kaysen i tak trafiła dobrze. Szpital McLean jest drogą placówką, w której koszty pobytu ponoszą hospitalizowani. Susanna pisze, że jej dwuletni pobyt pochłonął środki zgromadzone przez jej rodziców na collage. W placówce tej do zdrowia dochodziło wiele słynnych osób: Sylvia Plath, Robert Lowell, James Taylor, czy Ray Charles. Pielęgniarki, które opisuje to w większości mądre, życzliwe osoby, którym rzeczywiście na sercu leżało dobro pacjentek. Niemniej jednak choroba psychiczna sama w sobie wyniszcza człowieka. Mało kto umie zrozumieć chorego. Właśnie to chciała swoim czytelnikom wyjaśnić Susanna. Chciała opowiedzieć o swojej chorobie.
W "Przerwanej lekcji muzyki" opisy szpitalnej codzienności przeplatają się z opisami stanów psychicznych autorki. Wszystko to zilustrowane jest fragmentami szpitalnej kartoteki Susanny. O tę właśnie kartotekę dziewczynie przyszło stoczyć ciężką walkę. Aby ją wydostać ze szpitala, potrzebowała pomocy prawnika. To właśnie na jej podstawie zdecydowała się na spisanie zbeletryzowanych wspomnień.
Każdego, kto widział film nakręcony na podstawie "Przerwanej lekcji muzyki" sama książka rozczaruje. Oczywiście, jest przygnębiająca, bo to co w swojej głowie przeżywała ta krucha osiemnastolatka jest przygnębiające. Jednak trudno samą książkę oceniać pod względem jej walorów artystycznych. Opowieść Susanny mogłaby być katharsis, ale brak jej ładunku emocjonalnego. Nie jestem przekonana, czy napisanie tej książki przyniosło autorce emocjonalną ulgę. Jeśli zaś oceniać tę książkę w kategorii wspomnień, czy autobiografii, to także nie wpisuje się ona w te gatunki. Jednego możemy być pewni - będąc w szpitalu Susanna marzyła o tym, żeby być pisarką. Spełniła swoje marzenie. Jej książka została wydana, przetłumaczona na wiele języków i zekranizowana. Cóż więcej chcieć do szczęścia?

Susanna Kaysen, Przerwana lekcja muzyki, Zysk i S-ka, 1996

poniedziałek, 25 marca 2013

Mariusz Ziomecki "Mr. Pebble i Gruda"



Miłość nie służy tylko celom swoim, 
Rozkosz jej własna nic dla niej nie znaczy;
Innych obdarza hojnie swym spokojem
I umie Niebo wznieść w Piekieł rozpaczy.
Tak zaśpiewała drobna Grudka Gliny, 
Gdy tratowały ją racice stada;
Lecz Kamyk w strudze pośrodku doliny
Piosnką w tym samym rytmie odpowiada:
Miłość chce służyć tylko celom swoim
Rozkosz swą własną z cudzych cierpień klei:
Innych zaraża swoim niepokojem
I umie Piekło wznieść w Niebios nadziei.

William Blake "Grudka i Kamyk"

O książce "Mr. Pebble i Gruda" Mariusza Ziomeckiego pierwszy raz przeczytałam na blogu Czas odnaleziony. Już wtedy wiedziałam, że ją przeczytam. Dlatego też grzecznie ustawiłam się w bibliotecznej kolejce. Po odczekaniu odpowiednio długiego czasu, w końcu przyniosłam ją do domu. W tej książce zachwyca wszystko. Jest objętościowo spora - 900 stron robi wrażenie. Do tego ma piękną okładkę. 
Mr. Pebble mieszka w małym amerykańskim miasteczku. Wykłada  na miejscowym uniwersytecie. Czasem pisuje wiersze. Ma przyjaciół, którzy wspierają go i pomagają w opiece przy synu Antonim. Chłopiec jest wyjątkowy. Pięknie śpiewa, ma słuch absolutny. Jest sawantykiem. To właśnie sprawia, że pan Pebble osłania go przed światem kloszem. Gdzie jest matka Antoniego? Popełniła samobójstwo. To właśnie po jej śmierci znany polski poeta Jan Kamyk decyduje się na porzucenie swej przeszłości, zmianę nazwiska i rozpoczęcie z synem nowego życia. Unika wszelkich kontaktów z Polską. Jedyną osobą, z którą czasem zgadza się rozmawiać jest jego siostra Zosia. Niestety przeszłość upomina się o Jana. Będzie musiał on stawić czoła tajemnicy śmierci swojej żony Marietty. Po latach John Pebble/Jan Kamyk wraca do Polski. 
Książka jest niezwykłą podróżą po powojennej historii Polski. Jest jak szkatułka, w której znajdujemy coraz to nowe opowieści. Nie są uporządkowane chronologicznie, często zazębiają się, nachodzą na siebie. Poznajemy niezwykłą rodzinę Jana Kamyka, jego przyjaciół i w końcu Mariettę - postać dziwną, wielowymiarową i przyznaję momentami irytującą. W tej powieści znajdziemy opowieści, których w każdej rodzinie jest z pewnością wiele. Wszystko to łączy się w jedną całość - w historię niezwykłej miłości - takiej która potrafiła dodawać skrzydeł, aby za moment zabrać na dno piekła. Jak w wierszu Williama Blake'a "Grudka i kamyk", który Jan Kamyk poleca na największe miłosne cierpienie. 
W książce Mariusza Ziomeckiego mamy do czynienia z całym szeregiem postaci. Każda z nich ma swoją historię, każdą z nich możemy zrozumieć. Tym bardziej, że poznajemy je praktycznie od dzieciństwa. Najdłużej z opowiedzeniem swojej historii czekał ojciec Marietty - Ryszard Cebula.  I chyba on jest w tej opowieści postacią najbardziej tragiczną. Każda osoba, która neguje wiarygodność wydarzeń opowiedzianych w filmie "Pokłosie" powinna tę historię poznać. 
Trudne też są relacje pomiędzy rodzicami Kamyka. I one też wpływają na życie ich dzieci. Jan Kamyk robi wszystko, żeby jego syn nigdy nie miał takich rodziców, jakich on miał. Stara się chronić Antoniego przed ich toksycznym wpływem. Ale czy słusznie? Każde z nich znajdzie własną drogę do serca chłopca. 
"Mr. Pebble i Gruda" to przede wszystkim opowieść o nadziei. Mimo, że przeszłość była mroczna i przyniosła tylko cierpienie, to przyszłość będzie taka, jaką ją stworzymy. Rozgadana, żywiołowa rodzina Kamyków potrzebowała czasu i dystansu, żeby zrozumieć, jak są dla siebie ważni, żeby móc odbudować łączące ich więzi. No i zaufanie do przyjaciół. Może nie wszystko idzie zawsze po naszej myśli, ale warto wiedzieć, że ma się koło siebie ludzi, na których zawsze można liczyć. I jeszcze jedno - miłość jest piękna, nawet jeśli jest trudna. Ale kiedy z różnych przyczyn odchodzi, to pochowanie się w grobowcu i zamykanie się na nowe doświadczenia może pozbawić nas w życiu czegoś niezwykłego. Mr. Pebble był bardzo blisko wypuszczenia z rąk czegoś niezwykłego. 
"Mr. Pebble i Gruda" jest książką wspaniałą.  Autor zabiera nas na wyprawę o przeszłości pewnej rodziny. Nie mogłam się od tej książki oderwać, a 900 stron minęły, jak z bicza strzelił. Bardzo się cieszę, że tę książkę przeczytałam.
A i jeszcze jedno - chciałabym dla mojego syna być takim rodzicem, jakim dla Antoniego był Jan Kamyk. 

Mariusz Ziomecki, Mr. Pebble i Gruda, Wydawnictwo Czarna Owca, 2011

czwartek, 21 marca 2013

Jakub Ćwiek "Dreszcz"



O twórczości Jakuba Ćwieka słyszał w Polsce chyba każdy. Ze wstydem muszę przyznać, że do tej pory nie miałam przyjemności przeczytać żadnej z jego książek. Wprawdzie przyniosłam z biblioteki "Kłamcę", jednak został on zasypany przez inne, niecierpiące zwłoki lektury. Ale co ma wisieć, nie utonie, więc i na mnie przyszła kryska - z wielką przyjemnością przeczytałam najnowsze "dziecko" Ćwieka - książkę "Dreszcz".
Tytułowy Dreszcz, to mocno podstarzały rockman Rychu Zwierzchowski. Mieszka on w katowickim blokowisku i prowadzi idealne życie. Brak stałej pracy pozwala mu na niczym nie skrępowane oddawanie się rockandrollowym przyjemnościom - piciu, ćpaniu, graniu na ulicy i przede wszystkim kolejnym przygodom miłosnym (o ile można w tym przypadku użyć słowa "miłosne"). Wszystko to finansuje jedna z jego córek, mieszkająca w USA Janice. Żyć, nie umierać. Niestety, wszystko co dobre, musi gdzieś mieć swój koniec. W przypadku Rycha końcem jest niespodziewany piorun, który trafia go podczas leżakowania. Można rzec, że to grom z jasnego nieba. Wypadek ten ma swoje konsekwencje - nasz bohater zyskuje tajemnicze moce. Objawiają się one nie czym innym, jak kopaniem..  prądem. Przypadłość ta ma swoje plusy - pozwala wlać okolicznym bandziorom i niezwykle uatrakcyjnia styl gry na gitarze. Jednak ma też minusy - spala telefony komórkowe, a w dodatku dziwny chłopiec - Benjamin - upiera się zrobić z Ryśka superbohatera o dźwięcznym imieniu Dreszcz.
Rychowi przyjdzie walczyć ze strasznymi przestępcami. To bezwzględni mordercy. Nadprzyrodzone moce niektórych z nich są nie mniejsze niż Ryśkowe. Do tego od pewnego czasu, na rynku superbohaterów panuje niezwykła wprost konkurencja. Czy Dreszczowi uda się zająć należną mu pozycję? Czy uda mu się zdobyć poklask i uznanie? Czy pokona tajemniczych przestępców? I czy w końcu uwierzy w swoją misję?
Jakub Ćwiek niewątpliwie odznacza się niezwykłym poczuciem humoru. Stworzona przez niego postać jest bardzo żywa, kontrowersyjna i budząca sprzeczne uczucia. Odpowiada wszystkim stereotypom rockendrollowych staruszków. Nie wiemy gdzie przebiega cienka granica pomiędzy byciem autentycznym dinozaurem rocka, a byciem menelem. Widać wszystko zależy od punktu widzenia. Za to zdecydowanie sympatyczny jest przyjaciel Rycha, emerytowany górnik Alojzy. Posługuje się on dziwną mieszanką gwary śląskiej i bardzo dba o swojego wyluzowanego przyjaciela. To człowiek o dobrym sercu i bezkresnej cierpliwości. Benjamin z kolei jest dziwną mieszanką anioła z oszustem. Równie perfekcyjny w wyłudzaniu pieniędzy od chciwych taksówkarzy, jak w opiece nad swoim idolem. Wszyscy panowie świetnie się uzupełniają, ratując świat i bawiąc czytelnika do łez.
Trochę żałuję, że Jakub Ćwiek zdecydował się na fabułę podzieloną na kolejne tomy. W "Dreszczu" rozpoczął trzy wątki, nie kończąc żadnego z nich. Trochę brakowało mi jakiegoś spektakularnego wyczynu w wykonaniu Rycha. Niestety będę musiała na niego poczekać. Akcja urywa się, nie dając żadnych odpowiedzi. Kolejne tomy nie dadzą czytać się jako odrębne całości.
Ogromnym plusem książki, oprócz świetnego humoru, jest ogromna dawka mocnego rocka. Książka ta powinna być sprzedawana z płytą ze ścieżką dźwiękową. Myślę, ze to ucieszyłoby niejednego fana porządnych brzmień.
Dziwię się sobie, że do tej pory nie czytałam książek Jakuba Ćwieka. Teraz, kiedy zrobiłam pierwszy krok, jestem pewna, że przeczytam jego wcześniejsze powieści. Polubiłam Rycha, Alojza i Benjamina i chętnie przeczytam o ich dalszych wspólnych przeżyciach. "Dreszcz" jest zabawny, mocny i świetnie się czyta. To świetna lektura na weekendowe popołudnie.

Jakub Ćwiek, Dreszcz, Fabryka słów, 2013

wtorek, 19 marca 2013

Gustave M. Gilbert "Dziennik norymberski"


Interesuje mnie dość wąski wycinek historii - od dojścia Hitlera do władzy, do końca wojny. Czytam wiele książek o tej tematyce. Okrucieństwo, które jest w nich opisywane jest przeogromne. Odbywało się na niespotykaną wcześniej skalę. Często zastanawiałam się nad tym, jak możliwe jest to, żeby zwykły człowiek mógł podejmować decyzję o eksterminacji milionów. Eichmann - zwykły urzędnik, który mordował ludzi, a potem wracał do domu na obiad. Jak możliwe jest planowanie zagłady całego narodu? Co sprawiło, że ludzie podążyli za ideami jednego człowieka? Wielu autorów próbowało na te pytanie odpowiedzieć. Ich odpowiedzi przypominają mi buddyjską przypowieść o słoniu i ślepcach - każdy widzi fragment, mało kto jest w stanie zrozumieć całość. 
Gustave Mark Gilbert był amerykańskim psychologiem, który pracował jako psycholog niemieckich jeńców przy Międzynarodowym Trybunale Wojskowym w Norymberdze. Była elita hitlerowskiej władzy. Przez czas procesu codziennie rozmawiał z osadzonymi. Przez 10 miesięcy osadzeniu przyzwyczaili się do jego obecności. Stopniowo zdobywał ich zaufanie, dzięki czemu otwierali się oni przed nim. Gilbert dokładnie notował każde wypowiedziane słowo. O ile to możliwe starał się nie wpływać na tok myślenia swoich podopiecznych. Jedyną większą ingerencja było rozdzielenie grupy na cztery jadalnie. Miało to na celu zniwelowanie negatywnych wpływów, jakie oskarżeni mogli wywierać na siebie nawzajem. Szczególnie istotne było odseparowanie Goeringa, który swoją dominującą osobowością wywierał wpływ na pozostałych. Szczególnie w przypadku słabszych, podatnych na wpływy osobowości, jak np. przywódca Hitlerjugend Baldur von Schirach, skutkowało to zablokowaniem ich własnych przemyśleń na temat własnej winy. Gilbert każdego dnia procesu rozmawiał z oskarżonymi, obserwował ich reakcje na akt oskarżenia, na mowy prawników, na zeznania świadków i w końcu na obrony współwięźniów. Starał się dokładnie dokumentować proces zmiany światopoglądu, zrozumienia na jakie manowce moralne wyprowadził wszystkich Hitler. Większość więźniów długo broniła się przed uznaniem winy ukochanego wodza. Jak mówił Hans Frank - naród jest jak kobieta i dał się uwieść zdecydowanej męskości Hitlera. Trudno się było spod tego wpływu uwolnić.
Bardzo ważnym elementem rozprawy było pokazanie w sądzie filmów okazujących sytuację w obozach koncentracyjnych. To był dla większości prawdziwy szok. Oczywiście trudno uwierzyć, że oskarżeni nie wiedzieli o planie eksterminacji całej rasy i zniewolenia innych. Jednak mimo wszystko dla większości z nich plany te pozostawały jedynie zapisami na papierze. Zupełnie nie łączyli tego bezmiarem tragedii, do których się przyczynili.  Ta konfrontacja z efektami własnych działań i decyzji dla wielu z nich była pierwszym momentem, w którym zobaczyli skazy na idealnym wizerunku swojego wodza. Każdy z nich zareagował inaczej. Jedni popadli w religijny fanatyzm, inni czuli na sobie ciężar odpowiedzialności, jeszcze inni negowali, czy samą zagładę, czy liczbę jej ofiar. W momencie, w którym Hitler opuścił ich, uciekając przed odpowiedzialnością, każdy z nich sam musiał zmierzyć się z własnym sumieniem. 
"Dziennik norymberski" nie daje odpowiedzi na pytania o człowieczeństwo hitlerowskich elit. Gilbert odpowiedzi na te pytanie zostawia czytelnikowi. Dostajemy w miarę wierny przekaz tego, co przez 10 miesięcy mówili więźniowie. Widzimy drogę, jaką większość z nich przeszła. Łatwo jest oceniać innych, niewiele o nich wiedząc. Dzięki Gilbertowi możemy sami wyrobić sobie zdanie o każdym z oskarżonych. Dzięki temu łatwiej też zrozumieć mechanizmy rządzące tymi ludźmi. Wiadomo, że słaba osobowość podatna będzie na propagandę, że konformiści szybko przystosują się do okoliczności, że osoby żądne władzy wykorzystają każdą okoliczność, żeby tę władzę zdobyć. Ale wśród oskarżonych byli też prawdziwi niemieccy patrioci, którzy dali się zwieść Hitlerowi. Wydawało im się, że działają dla dobra Niemiec, a kiedy zorientowali się, jak faktycznie wygląda sytuacja, było już za późno. Jedno pytanie stale pojawia się w rozmowach prowadzonych w norymberskim więzieniu - dlaczego żaden z nich nie miał odwagi po prostu podejść do Hitlera i go zastrzelić? Osoby, które organizowały spiski i zamachy, robiły to w bardzo wymyślny sposób. Dlaczego nie wybrano najprostszego rozwiązania? Tego pewnie nigdy się nie dowiemy, dlatego że nikt z nas nie pozna już Hitlera osobiście. Wszyscy zgodnie mówili o jego niezwykłej, magnetycznej osobowości. To coś, czego nie odda żaden dokument, ani film. To coś, co (na szczęście) umarło razem z nim. 
"Dziennik norymberski" to niezwykły dokument, który jest świetnym uzupełnieniem wiedzy na temat Hitlera i jego świty. Każdy z oskarżonych miał swoje powody, dla których znalazł się w Norymberdze. Droga i motywacja każdego z nich była zupełnie inna. Dzięki tej książce można "wysłuchać" także ich racji. Trudno nie zgodzić się z niektórymi uwagami Goeringa dotyczącymi np Związku Radzieckiego i jego udziału w tym procesie (szczególnie z perspektywy lat). "Dziennik.." czyta się bardzo dobrze. To niezwykle interesująca lektura. Polecam ją wszystkim. 


Gustave M. Gilbert, Dziennik norymberski, Świat Książki, 2012

czwartek, 14 marca 2013

Zoe Marriott "Królestwo łabędzi"


W każdej kobiecie drzemie mała dziewczynka. Okazuje się, że we mnie także. Moją ulubioną baśnią w dzieciństwie była ta o królewnie i jej braciach zamienionych w łabędzie. Z ogromną przyjemnością przeczytałam nową wersję tej opowieści.
Ojciec Aleksandry był królem państwa o nazwie Królestwo. Dziewczynka była najmłodszą córką i oczkiem w głowie całej rodziny. Jej trzech braci dbało o nią i rozpuszczało ją, jak to tylko możliwe. Jednak szczególna więź łączyła dziewczynkę z matką - Branweną Mądrą. To ona właśnie przekazywała córce tajniki dawnej magii Przodków. Uczyła ją zielarstwa, leczenia, porozumiewania się ze zwierzętami. Tłumaczyła jej jak ważna jest ziemia i wpoiła jej ogromną miłość do natury. I tak mijał dzień za dniem. Nic nie zapowiadało nieszczęścia. Nikt go nie przeczuwał. Podczas wyprawy do lasu królowa zostaje zaatakowana przez straszną bestię. W wyniku odniesiony ran umiera. Oszalały z rozpaczy król całe dni spędza w lesie, a poszukiwaniu bestii. Z jednej z wypraw przywozi do domu ranną dziewczynę. Od tej pory życie Aleksandry całkowicie się zmienia.
Nie spodziewałam się, że książka z nurtu młodzieżowego fantasy będzie mi się podobała. Czyta się świetnie, dlatego pochłonęłam ją błyskawicznie. W baśniowym świecie, stworzonym przez autorkę, wszystko tworzy harmonijną całość, nic nie zgrzyta. Bohaterka jest subtelną dziewczyną, której nie sposób nie lubić. Czarny charakter zaś jest wyrazisty i odpowiednio mroczny. Wyraźnie zarysowana jest granica pomiędzy dobrem, a złem. Łatwo być po stronie dobra, kiedy wie się, gdzie przebiega granica. Zoe Marritt w tworzeniu fabuły wykorzystała wierzenia i religie opierające się na naturze. Pojawiające się w powieści Kręgi Przodków, przepływy energii, zioła, magia natury, czy ścieżki i źródła energii, z których korzysta bohaterka, są zapożyczone. Już sama koncepcja kobiecych kręgów, kobiecej siły przywodzi na myśl nieopogańską religię wicca. Magia tej opowieści udziela się czytelnikowi. Jest w niej coś zupełnie niezwykłego. Rzecz jasna, nie jest to wielka literatura, ale idealna powieść dla spragnionych baśni, zafascynowanych magią nastolatek, ale także idealny relaks dla całkiem dorosłych miłośniczek literatury faktu, które potrzebują lekturowej odmiany. U mnie lektura ta świetnie trafiła w moment - dałam się jej porwać i zaczarować. 
Jest jeszcze jedna rzecz, o której muszę wspomnieć - "Królestwo łabędzi" ma piękną okładkę. Wyjątkowo przyjemna dla oka i idealnie pasuje do treści. Na blogu autorki obejrzałam okładki z wydań w innych państwach i polska podoba mi się najbardziej. 
"Królestwo łabędzi" z całą pewnością nie dostanie nagrody Nobla w dziedzinie literatury, ale jeśli jesteście zmęczeniu codziennością i chcielibyście na chwilę przenieść się w magiczny świat baśni, to jest to książka idealnie dla was. Mnie urzekła i myślę, że będę do niej wracała. Czasem potrzebuję w życiu trochę magii.

Zoe Marriott, Królestwo łabędzi, Wydawnictwo Egmont, 2013
Recenzja dla SzczecinCzyta.pl

niedziela, 10 marca 2013

Maureen Jennings "Detektyw Murdoch. Spuśćmy psy"



Bardzo lubię kryminały retro. Jako nastolatka uwielbiałam opowieści o Sherlocku Holmesie, później  pasjami zaczytywałam się książkami Marka Krajewskiego. Ba! Jako jedyna z moich znajomych przebrnęłam przez dzieła Matthew Pearla. Lubię takich dawnych detektywów, którym technologia nie pomagała w śledztwach. Musieli zdawać się na własną logikę i umiejętność dedukcji. Taka też jest stworzona przez kanadyjską pisarkę Maureen Jennnings seria książek o detektywie Murdochu.
William Murdoch jest detektywem w toronckiej policji. Właśnie spotkała go straszna osobista tragedia - zmarła jego ukochana siostra Susanna. Po powrocie z pogrzebu dostaje wiadomość, że jeden z więźniów chciałby się z nim zobaczyć. Okazuje się, że ojciec detektywa - Harry Murdoch - został skazany za morderstwo na karę śmierci. Syn od lat nie kontaktował się z ojcem, który nadużywał alkoholu i znęcał się nad rodziną. Teraz, w obliczu egzekucji, szuka pomocy u syna. Mówi, że w noc morderstwa był kompletnie pijany i nie pamięta wydarzenia. za które został skazany. Możliwe, że je popełnił, ale chce mieć co do tego pewność. Korzystając z urlopu okolicznościowego w policji Will decyduje się pomóc Harry'emu. Wymaga to zagłębienia się w brutalnym świecie psich walk, kłamstw i tajemnic.
"Spuśćmy psy" to kolejny tom serii o nieśmiałym detektywie Murdochu. Stanowi samodzielną całość, chociaż widać, że niektóre z wątków są nawiązaniem do faktów z poprzednich tomów (część dotycząca Susanny, czy np zmarłej ukochanej Murdocha - Elizy). Postać Willa jest ciepła i sympatyczna, rozczulająca jest jego nieśmiałe podejście do tematów damsko-męskich. Zagadka kryminalna jest wystarczająco zagmatwana i ciekawa. Do końca nie udało mi się właściwie wytypować sprawcy.
"Spuśćmy psy" nie jest dziełem literackim, ale jest solidną pisarską pracą. Język jest poprawny i całość czyta się z przyjemnością. Autorka jest świetnym rzemieślnikiem, który solidnie wykonuje swoją pracę. Do tego wszystkiego na pochwałę zasługuje bardzo wiernie oddane tło historyczne. Podczas lektury poznać możemy, nie tylko mnóstwo detali z tamtej epoki, ale również dobrze zarysowane tło obyczajowe. Sama autorka twierdzi, że Toronto nadal ma w sobie coś wiktoriańskiego i dlatego lubi umieszczać akcję swoich książek w tamtych czasach. Przy tworzeniu książek czyta dawną prasę, czyta zapisy ówczesnych dochodzeń, ogląda mnóstwo zdjęć z epoki. Podobno pierwowzorem Murdocha był nieznany mężczyzna ze starego zdjęcia. 


A oto i sama autorka, która w stroju z epoki oprowadza po Toronto wycieczkę śladami Murdocha.


"Spuśćmy psy" jest dobrym kryminałem na zimne wieczory. Z ogromną przyjemnością przeczytam pozostałe części opowieści o sympatycznym detektywie. Do tego książki te doczekały się ekranizacji i chętnie zobaczę  także ich filmowe adaptacje. Polecam ją wszystkim.

Maureen Jennings, Detektyw Murdoch.Spuśćmy psy, Oficynka, 2013
Recenzja dla SzczecinCzyta.pl

Źródło zdjęć: zbrodniawbibliotece.pl

czwartek, 7 marca 2013

Janet Evanovich "Po szóste nie odpuszczaj"


Wraz z nadejściem cieplejszych dni i pojawieniem się słońca naszła mnie refleksja nad dobieraną przeze mnie lekturą. Nie wiem czy to wpływ zimy, czy taka już po prostu jestem, ale w mojej biblioteczce prym wiodą książki mroczne, przygnębiające, bądź o ciężkiej tematyce. Czasem jednak zdarza się, że mam ochotę na coś lżejszego i zabawnego. Takie dokładnie są książki z serii o Stephanie Plum. Dlatego zdecydowałam się na przeczytanie najnowszej części jej przygód  "Po szóste nie odpuszczaj".
Łowczyni nagród Stephanie Plum nie ma łatwego życia. Jej libido szaleje, a wokół niej kręcą się sami seksowi mężczyźni. Ulubienica wszystkich babcia Mazurowa stwierdza, że życie jej ucieka, i aby je schwytać postanawia z zamieszkać z wnuczką. A do tego dziewczyna ma złapać swojego mistrza Komandosa, który jest podejrzany o morderstwo. Komandos zaś chce wykorzystać Stephanie do udowodnienia swojej niewinności. Na domiar nieszczęścia kolega postanowił podstępnie uraczyć łowczynię uroczym psem o imieniu Bob. I jak tu nie zwariować?
Na szczęście Stephanie ma wokół siebie mnóstwo życzliwych osób. Wszyscy chcą jej pomagać. No może poza jednym zbiegiem, który akurat ma w planach ją spalić. No i może jeszcze poza śledzącymi ją gangsterami.  Ale poza tym to wszyscy ją kochają. Hmm.. prawie wszyscy.
Książka o Stephanie Plum jest sympatyczną rozrywką na niedzielne popołudnie. Czyta się błyskawicznie. Język, którym jest napisana jest barwny i żywy. Postacie są dobrze zarysowane i budzą sympatię (nawet sadystyczny morderca). Wszystkie kierują się "żelazną" logiką, która bawi czytelnika do łez. Akcja dzieje się w zamkniętym środowisku - wszyscy znają wszystkich, chodzili razem do szkoły, w życiu kierują się licealnymi sympatiami i antypatiami. Łatwo jest zrozumieć czyjeś działania, kiedy zna się motywy nim kierujące. Może to ułatwić pracę łowczyni nagród, ale czasami może być sporym utrudnieniem.
Nie jest to wybitne dzieło literackie i nawet nie próbuje udawać. Książka jest rozrywką na poziomie powieści kryminalnych matki Sookie Stackhouse - Charlaine Harris. Jednak powieść o Śliweczce podobała mi się dużo bardziej - język był bardziej wyrazisty, postacie lepiej zarysowane i sympatyczniejsze, a i humor zdecydowanie bardziej do mnie trafił.
Według opisu z okładki seria książek o Stephanie Plum cieszy się na wielką popularnością - szczególnie wśród Amerykanek. Nie czytałam poprzednich części przygód sympatycznej i ciamajdowatej łowczyni nagród, jednak spokojnie dałam sobie radę z tą lekturą. Nie pogubiłam się w faktach i zdarzeniach - stanowi ona odrębną całość. Nie wiem, czy prędko przeczytam kolejne części z tej serii, ale jestem pewna, że kiedy przyjdzie mi ochota na coś lekkiego, to wezmę ją pod uwagę. 

Janet Evanovich, Po szóste nie odpuszczaj, Fabryka słów, 2012

wtorek, 5 marca 2013

Rosalind Ormiston, Michael Robinson "Secesja"



Już jako dziecko dość dokładnie wiedziałam, jakie obrazy podobają mi się najbardziej. Wtedy brakowało mi wiedzy i słownictwa, żeby je opisać. Z tego powodu mówiłam, że podoba mi się kiedy linie w obrazie, czy rzeźbie są długie i pionowe. Dodatkowym atutem w moim dziecięcym świecie sztuki były wypukłe maźnięcia pędzlem. Miałam je czuć pod palcami. Niestety żadne muzeum nie jest skłonne udostępniać swoich zbiorów do sprawdzania faktury farby. Dlatego też lubię, kiedy sztuka spełnia chociaż podstawowy warunek pionowych linii. Idealnie w to kryterium trafia ze swoją twórczością Gustav Klimt. Zachęcona poznawałam kolejne jego obrazy i porzuciłam już nawet zasadę liniowości. Dzięki niemu odkrywałam kolejnych artystów. Tak poznałam Alfonsa Muchę, Henri de Toulouse-Lautreca, czy burzącą zasady secesji Tamarę Łempicką. 
Nie jestem żadnym znawcą sztuki, ale uwielbiam patrzeć na ładne rzeczy. Szczególnie trafia do mnie  estetyka okresu przedwojennego. Zachwycają mnie stroje, sztuka użytkowa, czy w końcu malarstwo i grafika. Wielką przyjemnością dla mnie było przeglądanie w księgarni albumów autorstwa Rosalind Ormiston i Michaela Robinsona - "Secesja" i "Art Deco". Wiem, że jest też trzeci album poświęcony w całości twórczości Alfonsa Muchy. Kiedy w niedzielę Martyna sprezentowała mi jeden z tych albumów, aż podskoczyłam z radości. Z prawdziwą przyjemnością przerzucam kolejne strony. 
Rosalind Ormiston, Michael Robinson są brytyjskimi historykami sztuki. W swojej książce omówili genezę secesji, jej źródła, kierunki rozwoju. Piszą o tym, jak wyglądała ona w różnych krajach, omawiają jej przedstawicieli. Podoba mi się, że przy każdej reprodukcji znajdziemy odniesienie do innych dzieł tego okresu. Ułatwia to laikom, takim jak ja, dalsze poszukiwania i poznawanie kolejnych twórców. W dalszych częściach dowiadujemy się o grafice i widzimy, jaki wpływ miała na reklamę. 
Bardzo cieszę się, że dzięki temu albumowi mogę poznawać sztukę nie tylko od strony wizualnej, ale także historycznej. Moje niewprawne oko nie jest w stanie wyłapać wszystkim niuansów, które są oczywiste dla  historyka sztuki. Wprawdzie postrzeganie obrazu, tak jak np muzyki, jest kwestią indywidualnego obioru widza, to jednak warto mieć teoretyczne podstawy. Pozwalają one na dostrzeżenie szczegółów, na które być może nie zwrócilibyśmy uwagi. Ułatwiają także złapanie kontekstu interpretacyjnego. 
Dla mnie album "Secesja" ma jeszcze jedno, całkiem przyziemne znaczenie - dzięki niemu mogę przeglądać moje ulubione obrazy i grafiki bez pośrednictwa komputera. Mam nadzieję, że z czasem w moim domu zagoszczą pozostałe albumy z tej serii.

Rosalind Ormiston, Michael Robinson, Secesja, Wydawnictwo Arkady, 2010

piątek, 1 marca 2013

Stosik marcowy


Powoli nadciąga upragniona wiosna. Bardzo się z tego powodu cieszę, bo stęskniłam się za ciepłem i słońcem. Do majowego długiego weekendu został tylko jeden stosik.
Dzisiejszy stosik, jak przystało na ostatni zimowy, kolorystycznie jest dość ponury. Składa się w połowie z literatury faktu, w 1/3 z literatury gejowskiej i z jednego kryminału. W sumie można powiedzieć, że taki podział jest dość niejednoznaczny, bo przecież Tove Jannonson była homoseksualna i przeżyła 40 lat w związku partnerskim. I w tym momencie pojawia się dość aktualny obecnie wątek polityczny, czyli związki partnerskie. Jak widzicie, mimo dość monotonnej kolorystyki, to ostatni stosik zimowy jest dość urozmaicony.
Pierwsza od góry jest książka Maureen Jennings "Spuścmy psy". Jest to czwarty tom serii o detektywie Murdochu. W książce tej szczególnie ujęło mnie zdjęcie autorki, które znajduje się na skrzydełku. Widać, ze ma ona spore poczucie humoru. O książce Michała Witkowskiego "Lubiewo bez cenzury" słyszałam wiele dość skrajnych opinii. Jako, że "Drwal" tego autora bardzo przypadł mi do gustu, to chcę sama przekonać się, jak rzecz ma się z tą książką. Dwie kolejne książki G.M. Gilbert "Dziennik norymberski" i Sylvie Courtine-Denamy "Trzy kobiety w dobie ciemności" to efekt łowów na wyprzedażach w Weltbild. Książki te wydane są świetnej serii wydawniczej Sfery. Cieszę się, że zagościły w mojej biblioteczce. Na książkę Alana Hollinghursta "Obce dziecko" miałam ochotę od dłuższego czasu. Czytałam o niej wiele dobrego na blogach i bardzo chciałam ją przeczytać. Ustawiłam się więc w bibliotecznej kolejce i oto jest. No i w końcu "Mama Muminków" Boel Westin. Jako dziecko nie byłam fanką Muminków. Przerażały mnie. Jako osoba dorosła dostrzegam ich wielowymiarowość. Bardzo cieszę się, że mój syn kocha Muminki. A biografia Tove Jannonson jest tak pięknie wydana, że nie można jej się oprzeć. Sami popatrzcie na cudny kolor jej okładki. Uśmiecha się z półki i wygląda już bardzo wiosennie.
No, to mam nadzieję, że stosik kwietniowy będzie już całkiem słoneczny. Chociaż znając mnie, to nie jest wcale takie pewne ;)