books on my mind: 2014

środa, 31 grudnia 2014

Podsumowanie roku 2014


Kolejny rok za nami. Cieszę się, że są osoby, które do mnie zaglądają. Bardzo cieszą mnie wszystkie komentarze, jakie zostawiacie. Mam nadzieję, że zostaniecie ze mną przez kolejne lata :)
Ten rok czytelniczo nie wypadł najlepiej. Nie osiagnęłam pułapu 52 książek, lecz pocieszam się, że przecież to nie o ilość chodzi. Uważam, że czasem zamiast pędzić od odkładki do okładki, warto zatrzymać się i pomyśleć nad tym, co się czyta. Przeczytałam 47 książek, łącznie 18.869 stron. Daje to średni wynik 401,5 stron na książkę i 51 stron na dzień. Nie było w tym roku urodzaju świetnej lektury, chociaż oczywiście są wyjątki. Te najlepsze książki to "Modlitwa czarnobylska" Swietłany Aleksijewicz, "Szczęśliwa ziemia" Łukasza Orbitowskiego i hit grudnia "Księgi Jakubowe" Olgi Tokarczuk. Nie porzuciłam w tym roku chyba żadnej książki. Nie ma też żadnej, którą przy podsumowaniu rocznym musiałabym wymieniać jako wyjątkowo słabą. Chociaż wiadomo, poziom był zróżnicowany ;)
Na jutro oczywiście szykuję nowy stosik, a dziś życzę Wam wszystkim udanej zabawy sylwestrowej i pomyślnego początku nowego roku :)

wtorek, 30 grudnia 2014

Olga Tokarczuk "Księgi Jakubowe"


Zdarzają się książki wyjątkowe. Zakochujemy się w nich od pierwszego wejrzenia. Mają w sobie coś, co sprawia, że od razu wiemy, że chcemy je przeczytać. Zachwycają objętością, okładką, formą graficzną. Już samo kartkowanie ich jest niezwykłą przyjemnością. Pełni nadziei zaczytamy czytać. Mamy nadzieję, że nie będzie rozczarowania, że forma nie przerosła treści. Pierwsze zdanie, potem kolejne. I już wiemy, że mamy do czynienia z książką niezwykłą i wyjątkową. To jedna z powieści, która zostanie z nami na lata. Takie właśnie są "Księgi Jakubowe" Olgi Tokarczuk. 
Społeczność żydowska jeszcze nie okrzepła po objawieniu się wśród niej drugiego z zapowiadanych mesjaszy - Sabataja Cwi. Jego przeciwnicy uważali go za bluźniercę, zaś zwolennicy oczekiwali nadejścia trzeciego mesjasza - ostatecznego zbawiciela. Właśnie wtedy grupa głęboko wierzących sabtajczyków Nachman Lewi z Buska, rabin Mosze z Podhajców i Elisza Szor z Rohatyna odkrywają charyzmatycznego i przystojnego syna rabina Jehudy Lejba z Czerniowców - Jankiela Lejbowicza nazywanego Jakubem Frankiem. Wierząc, że to on właśnie ma poprowadzić naród do Boga. Dlatego namawiają go, aby porzucił Smyrnę i wyruszył w wielką podróż do Polski.
W Jakubie jest coś tajemniczego i niepokojącego. Część społeczności żydowskiej uważa go za heretyka, a część za zbawcę. Jego charyzma jest niezwykła. Takie też są głoszone przez niego idee. Wprowadzane przez niego w społeczności jego zwolenników zwyczaje, rytuały i zasady moralne gorszą, zaś słowa są bluźnierstwem. Kiedy zapowiada, że droga do Boga prowadzi przez trzy religie i aby osiągnąć zbawienie niezbędne jest przyjęcie chrztu, to zyskuje sobie poparcie polskiego kościoła katolickiego i znajduje możnych i silnych protektorów. Czy Jakub jest zbawcą? Czy może poprowadzić swoich wyznawców do zbawienia i lepszego życia? Czy odrzucenie praw Talmudu jest słuszną drogą? Jak Jakub Frank zapisze się w historii?
Książka Olgi Tokarczuk powstawała przez sześć lat. Kiedy autorka zaczynała pracę nad nią, historia Jakuba Franka było stosunkowo mało znana. Trudno było dotrzeć do źródeł. Do wielu z nich nigdy autorce dotrzeć się nie udało. Przykładem mogą być archiwa klasztoru na Jasnej Górze. Zaczynając pracę nad powieścią Olga Tokarczuk rozpoczęła naukę języka hebrajskiego. Jej podręczna biblioteczka tematyczna zawierała ok. stu pozycji. Tworząc postacie korzystała z wielu najróżniejszych źródeł. Często budowała charaktery i osobowości postaci historycznych na autentycznych listach przez nie pisanych. Skrupulatnie składając fakty Tokarczuk uzupełniała powstałe luki za pomocą wyobraźni - kolorowała powstałe ramy.
Olga Tokarczuk jest wspaniałą gawędziarką. Jej opowieść wciąga, jest gęsta, nasycona i metafizyczna. Całość składa się z sześciu ksiąg, w których poznajemy historię Jakuba Franka. Każda z ksiąg podzielona jest na opowieści i przypowieści. Część z nich jest wytworem wyobraźni autorki, ale część jest prawdziwa. Bardzo interesujące są dysputy o naturze religijnej i mowy wygłaszane przez samozwańczego zbawiciela. Oprawa graficzna okładki nawiązuje do dawnych dzieł, w tym przywoływanego w tekście "Nowych Aten" pierwszej polskiej encyklopedii autorstwa księdza Benedykta Chmielowskiego. Bardzo podoba mi się koncepcja numerowania stron w hebrajskim porządku. Świetnym pomysłem jest umieszczanie na początku strony ostatniego słowa ze strony poprzedniej, a na końcu pierwszego słowa ze strony kolejnej. Autorka mówi, że taki zabieg stosowano w czasach, kiedy czytano książki tak wolno, iż zdarzało się czytelnikom zapomnieć, co było na poprzedniej stronie.
Olga Tokarczuk jest mistrzynią malowania słowem. Jej opisy miast, budynków i pomieszczeń są pełne szczegółów i wspaniale oddają klimat opisywanych czasów. Bohaterowie powieści są postaciami historycznymi, jednak ich charaktery, różne oblicza ich osobowości są dziełem autorki. Każdy z bohaterów jest prawdziwy i wielowymiarowy. Tokarczuk opowiada historię z punktu widzenia różnych postaci. Sama mówi, że zabrakłoby jej odpowiedniej perspektywy w opisywaniu wydarzeń, dlatego zdecydowała się na wprowadzenie narratora czwartoosobowego - nieumarłej Jenty. Ona widzi wszystko i wie wszystko. Czas i przestrzeń nie mają dla niej znaczenia. Obserwuje wydarzenia, lecz w nich nie uczestniczy i nie ma na nie wpływu.
Można "Księgom Jakubowym" wiele zarzucać. Niektórzy twierdzą, że język bohaterów nie zawsze jest adekwatny do czasów, w jakich żyli. Inni krytycy mówią o płaskości języka. Jeszcze inni narzekają na zbytnią rozwlekłość tekstu i wprowadzanie do niego wątków zupełnie zbędnych. Jednak myślę, że to złe podejście. Ta książka jest taka, jak opowieści w dawnych czasach. Długa, pełna wątków pobocznych, luźno związanych z wątkiem głównym, ciekawa. Ona ma czytelnika wciągnąć i zafascynować. Powinniśmy smakować każdy fragment, zamiast współczesnym sposobem pędzić na skróty do końca. Czytając ją poznajemy nie tylko niezwykłe losy żydowskiego mesjasza, ale również całe tło społeczne i polityczne, które towarzyszyło jego działalności.
"Księgi Jakubowe" mnie zachwyciły. Czytałam je powoli, smakując słowa. Dla niecierpliwego współczesnego czytelnika mam radę, aby czytał powieść Olgi Tokarczuk równolegle z jakąś inną książką. Może wtedy lepiej doceni to, co proponuje nam autorka. Bardzo mi się ta książka podobała i polecam ją wszystkim. Po poznaniu historii Jakuba Franka zawalić się może światopogląd kilku prawdziwym patriotom, którzy mają skłonność do antysemityzmu.

Olga Tokarczuk, Księgi Jakubowe, Wydawnictwo Literackie, 2014, s. 912
Dla SzczecinCzyta.pl

środa, 10 grudnia 2014

Kacper Śledziński "Tankiści. Prawdziwa historia czterech pancernych"


Historia Polski zawiera wiele momentów trudnych, niejednoznacznych moralnie i budzących kontrowersje. Przez wiele lat uczono nas o tym, jak wielkim przyjacielem jest dla nas bratni naród radziecki. Młody człowiek ze zdumieniem konfrontował to, czego się dowiedział w szkole, z tym, czego dowiadywał się z innych źródeł. Dla wielu chłopców wzorem bohaterstwa była załoga czołgu Rudy 102. Z zapartym tchem oglądali kolejne odcinki kultowego serialu, a na podwórkach bawili się w wojnę. Trudno pogodzić się z faktem, że dawni bohaterowie mogli w rzeczywistości określani być mianem zdrajców. Wydana w 1964 roku powieść Janusza Przymanowskiego "Czterej pancerni i pies" oraz kręcony w latach 1966-69 serial pod tym samym tytułem wykorzystywane były propagandowo i promowały wśród młodzieży poprawne ideowo postawy patriotyczne oraz wygładzoną, wygodną dla władzy wersję historii. Zainspirowany legendą "Czterech pancernych i psa" historyk Kacper Śledziński w swej książce "Tankiści. Prawdziwa historia czterech pancernych" postanowił rozprawić się z mitami, odbrązowić bohaterów i ukazać czytelnikom prawdziwe losy I Brygady Pancernej im. Bohaterów Westerplatte.
Trudny był los Polaków, których historia i decyzje władz rzucały na Syberię. Często mieli bardzo mało czasu na zabranie z domu najpotrzebniejszych rzeczy nim wyruszyli w morderczą podróż. Trafiali w miejsca, w których trudno było żyć. Dla nich każda możliwość powrotu do kraju była wielką szansą. Dlatego, kiedy zaczęto formować na terenach Związku Radzieckiego polską armię, często bez namysłu do niej przystępowali. Nie interesowały ich kwestie ideologiczne, ani ambicje dowódców. Nie zastanawiali się na tym, z kim w rzeczywistości zawarli pakt. Wojsko tworzyły przypadkowe osoby więźniowie łagrów, wygnańcy z tajgi - bez przeszkolenia i sprzętu, często i bez woli walki. Podstawowe szkolenie odbywało się w pośpiechu lub z powodu braku czasu i warunków na polu bitwy. 
W swojej książce Kacper Śledziński przedstawia historię powstania armii polskiej, ze szczególnym naciskiem na I Brygadę Pancerną im. Bohaterów Westerplatte. Autor omawia tło polityczne wydarzeń, analizuje podejmowane przez dowódców decyzje, ocenia błędy strategiczne nie tylko dowódców wojsk wschodnich, ale również zachodnich. Uważa, że działali powolnie, nie spieszyli się z udzieleniem realnej pomocy swoim sojusznikom, brakowało współpracy i porozumienia pomiędzy aliantami. Dowiadujemy się o powodach, z jakich Rosjanie nie udzielili pomocy walczącym w Powstaniu Warszawskim Polakom. Agonia miasta była walką o przejęcie wpływów w tej części Europy. 
Kacper Śledziński próbuje udzielić odpowiedzi na pytanie, czy żołnierze walczący u boku Armii Czerwonej byli bohaterami czy zdrajcami. Co powodowało, że podejmowali, tak trudne dziś do oceny moralnej, decyzje? Znając dzisiaj wszystkie fakty i nie odnosząc się do ówczesnych realiów, łatwo jest je oceniać. Jednak wyrwane z kontekstu zmieniają swój wydźwięk. 
Wbrew zapowiedziom autora i pewnie ku rozczarowaniu fanów powieści Przymanowskiego oraz serialu, książka "Tankiści" nie ma wiele wspólnego z serią o czterech pancernych i psie. Mamy tu raczej do czynienia z monografią historyczną, którą momentami autor próbuje urozmaicać ciekawostkami, opisami epizodów bojowych czy anegdotami. Autor dość luźno nawiązuje do popularnego serialu - stanowi on jedynie punkt wyjścia dla historycznych rozważań.
Śledziński ma lekkie pióro i całość czyta się przyjemnie, jednak brakuje jej nieco wyrazu. Wprawdzie autor unika dosłownego oceniania czy dramatyzowania, to jednak bywa w swych analizach tendencyjny. Nie bierze pod uwagę realiów pola walki, gdzie decyzje podejmowane są błyskawicznie, często dość przypadkowo i bez pełnego obrazu sytuacji. Z perspektywy 70 lat dzielących nas od wojny łatwo dziś teoretyzować. Jednak każde wydarzenie analizować i oceniać powinniśmy biorąc pod uwagę ówczesne realia. 
"Tankiści. Prawdziwa historia czterech pancernych" zawierają bardzo obszerną bibliografię i mnóstwo przypisów. Momentami brakuje jednak cytatów w tekście. Ich zamieszczenie ułatwiłoby czytelnikowi odbiór całości. Książka jest bogato ilustrowana archiwalnymi zdjęciami i mapami. 
Polecam miłośnikom historii i wojskowości. 

Kacper Śledziński, Tankiści. Prawdziwa historia czterech pancernych, Wydawnictwo Znak Horyzont, 2014, s. 397
SzczecinCzyta.pl

czwartek, 4 grudnia 2014

Stephen King "Przebudzenie"


Stephen King uważany jest za mistrza literatury grozy. Od lat, z powodzeniem straszy kolejne pokolenia czytelników. Jego książki to pewniaki - każda staje się bestsellerem i tygodniami okupuje księgarniane listy przebojów. King nie spoczął na laurach, a w imponującym tempie produkuje kolejne hity. Według zapowiedzi jego najnowsza powieść "Przebudzenie" ma dotykać najgłębiej skrywanych lęków każdego z nas. Zapowiadana jest jako najstraszniejsza z książek Kinga.
Czym jest wiara? To nadzieja, że nasze życie ma sens, że jest w tym wszystkim jakiś plan. Jeśli będziemy spełniać to, czego się od nas oczekuje, to czeka nas po śmierci nagroda. Jeśli jesteśmy dobrymi ludźmi, jesteśmy pracowici, uczynni, jeśli pomagamy innym, to nie może spotkać nas nic złego. Jeśli żarliwie wierzymy i przestrzegamy zasad, to Bóg nas ochroni. Tak, są na świecie nieszczęścia. Istnieją cierpienie, choroby czy ból. Jednak nie dostajemy więcej, niż możemy znieść. Wszystko to nas uszlachetnia, przybliża do Boga. Sprawia, że jeśli pozostaniemy w wierze, to po śmierci czekać nas będzie zbawienie. Wystarczy tylko wierzyć. A co z ludźmi, którzy stracili wiarę? Co z tymi, którzy zwątpili w boski plan? Czy czeka ich piekło? Niektórych z pewnością czeka piekło na ziemi. Taki los stał się udziałem pastora Charlesa Jacobsa. Kiedy przyjdzie mu zmierzyć się ze straszną rzeczywistością wygłosi ostatnie kazanie - Straszne Kazanie. Wydarzenie to na długo zapadnie w pamięć mieszkańców małego miasteczka, w którym Jacobs pełnił posługę. Przejdzie ono do historii i wryje się w pamięci małego chłopca Jamie'ego Mortona. 
Mijają lata. Wszystko się zmienia. Jamie nie jest już dzieckiem i nie mieszka w rodzinnym miasteczku. Niespodziewanie los ponownie krzyżuje drogi jego i Charlesa Jacobsa. I tak, jak niegdyś pastor miał wpływ na jego dzieciństwo, tak teraz okazuje się, że będzie miał wpływ na całe jego życie. Jamie nawet nie podejrzewa, z czym przyjdzie mu się zmierzyć. 
Bardzo cenię Stephena Kinga. Uważam, że jest on mistrzem tworzenia tła i budowania nastroju. Świetnie oddaje klimat małych miasteczek. Buduje go precyzyjnie, w niezwykłą dbałością o szczegóły. W jego powieściach chce się żyć. Każda z przedstawianych przez niego miejscowości wydaje się idealnym miejscem do życia. Podobnie sprawa ma się z bohaterami. King daje im cechy, które dają im wielowymiarowość, sprawiają, że ich osobowości są bogate i teoretycznie nie są jednoznaczne. Jednak bohaterów wszystkich powieści Kinga, które czytałam, łączy jedna cecha - akuratność. Mimo wybojów życiowych, przez jakie przyszło im przejść, mimo poddania się nałogom i pozornym zaprzepaszczeniu życiowych szans i możliwości, oni ciągle pozostają dobrzy i prawi. Odbijają się od dna i zakotwiczają się w mieszczańskim życiu. Dorosłego Jamie'ego poznajemy na jego dnie, lecz w całej opowieści to tylko mało znaczący epizod. Podobnie było z alkoholizmem Doktora Sen. Ponura przeszłość, to tylko wzmianka, pretekst do prowadzenia opowieści. 
Przyznaję, że "Przebudzenie" mnie nie zachwyciło. Brakowało mi w niej tego, co u Kinga cenię najbardziej. W mojej ocenie, nie udało mu się stworzyć klimatu. Wprawdzie tłem wydarzeń jest amerykańska prowincja, lecz odniosłam wrażenie, jakby King poszedł trochę na skróty. Nie porwała mnie również prowadząca do wielkiego finału tajemnica. Wcześniej mi się to nie zdarzyło, ale tym razem dość szybko odgadłam zamysł autora i zakończenie nie było dla mnie niespodzianką.
Ciekawym zabiegiem było wplecenie w opowieść nawiązań do wcześniejszych książek Kinga. Podobnie, jak w innych powieściach, autor robi to bardzo sprawnie i nienachalnie. Równie subtelny jest ukłon złożony przez Kinga klasykom literatury grozy, którzy go inspirują. Wprawne oko znajdzie odniesienia do H.P.Lovecrafta, Mary Shelly, Shirley Jackson, Brama Stokera czy Artura Machena. Dla mniej wyrobionego czytelnika przewodnikiem  może być lista podziękowań, które widnieją na pierwszej stronie.
Cieszę się, że Stephen King ma w sobie wolę tworzenia i niewyczerpane źródło pomysłów. Jego książki zawsze są dobre i można je brać w ciemno. Nawet, jeśli trafimy na słabszy tytuł, to i tak możemy mieć pewność, że lektura będzie wciągająca i ciekawa. W "Przebudzeniu" widać, że King doszedł do tego momentu w życiu, kiedy zaczyna zastanawiać się nad przemijaniem i śmiercią. Ciekawa jestem, dokąd doprowadzą go te rozważania. No i jestem pewna, że pójdzie za nim ogromna grupa jego fanów, w tym także i ja. 

Stephen King, Przebudzenie, Prószyński i S-ka, 2014, s. 536
SzczecinCzyta.pl

poniedziałek, 1 grudnia 2014

Stosik grudniowy



Kolejny miesiąc za nami. Skończył się ponury listopad i teraz, w radosnym nastroju mogę się już czekać na święta. Temperatura nie zachęca do wychodzenia z domu. Dziś rano termometr wskazywał -6. O 7.00 rano jest to oczywiście spory problem, na szczęście w weekendy nie muszę opuszczać ciepłego mieszkania. Chciałabym napisać, że głównie czytam, jednak to nie byłaby prawda. Na przykład wczoraj, razem z moim Synu, po raz kolejny obejrzeliśmy "Krainę lodu" :)
A co w stosiku? Na dole "Księgi Jakubowe" Olgi Tokarczuk. Czytam je obecnie, ale większa część została mi na grudzień, stąd ich obecność w tym stosiku. Następną książką jest "Jasnowidz w salonie" Pauliny Sołowianiuk. Przeczytałam o niej na jednym z blogów i zainteresowała mnie. Tematyka jest mi bardzo bliska. "Santo" Marcina Szczygielskiego ma tajemniczą i pociagającą okładkę. Wzięłam ją w ciemno w bibliotece. Każdy z nas ma swoje ulubione tytuły. I nie mówię to o treści książki, a o samym tytule. Moim ulubieńcem jest "Północ w ogrodzie dobra i zła". Widziałam film, teraz przyszedł czas na powieść. Nie znam jeszcze twórczości Alice Munro i naszą znajomość postanowiłam rozpocząć od "Za kogo ty się uważasz?". Po lekturze "Czarnobylskiej modlitwy" czuję potrzebę poznania również innych reportaży Swietłany Aleksijewicz. Stąd w stosiku "Wojna nie ma w sobie nic z kobiety". Na koniec "Miedzianka" Filipa Springera. Być może nie zdecydowałabym się na tę książkę, gdyby nie artykuł o Miedziance w jednej z gazet. Myślę, że to będzie bardzo interesująca lektura. 

Jeśli chodzi o stosik, to na tyle. Pozostaje mi życzyć Wam ciepłych koców, wielu wolnych dni i mnóstwa czasu na lekturę :)

środa, 26 listopada 2014

Swietlłana Aleksijewicz "Czarnobylska modlitwa. Kronika przyszłości"


Codziennie serwisy informacyjne zalewają nas wiadomościami o kolejnych katastrofach, wojnach, zabójstwach i innych tragediach. Coraz trudniej nam pochylić się nad losem ofiar. Tragedie oglądane z daleka nie mają twarzy ani imion. Losy poszczególnych osób zamieniono na suche liczby. Jasne, współczujemy, jednak nie zastanawiamy się, kim było pięć ofiar wypadku pod Poznaniem, czy czterdziestu zabitych w kolejnych nalotach gdzieś daleko od Polski. Nie wiemy jak się nazywali, kim byli. Nie wiemy czy byli samotni czy może mieli rodziny. Czy kochali i byli kochani? Czy ktoś po nich płakał? Czy ktoś myśli o nich każdego dnia? W zalewie tragicznych informacji wypracowaliśmy w sobie mechanizm obronny. Otoczyliśmy się kokonem. Gdyby nie on, nie znieślibyśmy tych wszystkich dramatów. Trudno byłoby żyć, trudno byłoby pozostać przy zdrowych zmysłach.
Katastrofa w Czarnobylu miała miejsce wiele lat temu. Bezpośrednich ofiar, jak na współczesne standardy, nie było aż tak wiele. Osobom z mojego pokolenia hasło "Czarnobyl" kojarzy się z paskudnym Płynem Lugola. Długo czekaliśmy aż przywiozą go do naszej szkoły. Dzieci bawiły się beztrosko, a dorośli szeptali coś zaniepokojeni. Jedyne, co do nas docierało, to słowa "za późno", powtarzane przez kolejnych rodziców. Czy faktycznie było za późno? Mówiąc o Czarnobylu trudno nie wspomnieć o fali chorób tarczycy, jaka przetacza się przez moje pokolenie. Może to przypadek, jednak coraz trudniej w to uwierzyć.
Reportaż Swietłany Aleksijewicz "Czarnobylska modlitwa" to lektura wstrząsająca. Autorka oddała głos ofiarom - mieszkańcom Zony - ludziom, których ich własny rząd poświęcił w imię politycznej propagandy. Wybuch miał miejsce 26 kwietnia 1986 roku. Wezwano do niego straż pożarną. Nie poinformowano jej o rzeczywistym problemie. Strażacy nie wiedzieli o toksycznym skażeniu. Nie mieli żadnego specjalistycznego zabezpieczenia. Oni przyjechali do pożaru. Ci, którzy nie zginęli na miejscu, w przeciągu miesiąca  zmarli na chorobę popromienną. Młodzi ludzie, którzy mieli żony, dzieci, plany na przyszłość. Umierali w ogromnym cierpieniu. A rodziny nie mogły nawet przy nich być. Jeden z lekarzy powiedział, do ciężarnej żony strażaka Wasilija Ignatenki "Niech pani pamięta, że ma przed sobą już nie męża, nie ukochanego, ale obiekt radioaktywny o wysokiej gęstości skażenia". Jak pojąć takie słowa? Co na nie odpowiedzieć? Ludmiła powtarzała tylko "Kocham go, kocham go..".
Ludziom na terenach skażony trudno było zrozumieć zagrożenie. Większość z nich pamiętało wojnę. Wiedzieli, co to śmierć, głód i strach. Lecz teraz wróg był niewidzialny. Na polach wszystko obrodziło wyjątkowo obficie. Kury znosiły jajka, zwierzęta chowały się pięknie. Ale przychodziło wojsko i niszczyło zbiory, wylewało mleko, tłukło jajka. Ludzie nie rozumieli sytuacji. Wielu z nich nie chciało opuszczać swoich domów. Mimo, że miejscowości położone przy samym reaktorze ewakuowano szybko, to jednak te położone ciut dalej funkcjonowały bez zmian. Zorganizowano w nich nawet pochody pierwszomajowe. Trzeba żyć normalnie, przecież nic się nie stało...
Wybuch w elektrowni atomowej w Czarnobylu skaził on tereny obecnej Rosji, Ukrainy i Białorusi. W wyniku przesiedleń domy wraz z całym dobytkiem straciło 350 tys. osób. Wszystko było skażone. Wojsko strzelało do zwierząt domowych. Władze chciały wszystko zakryć wielkim kurhanem, zakopać. Takiej sytuacji, jeszcze ludzkość nie znała. Powinniśmy przystanąć i pomyśleć nad losem "czarnobylskich" ludzi. To, co się tam zdarzyło jest niewyobrażalne. Nadal nie rozumiemy skali dramatu.
Minęło wiele lat od tych wydarzeń. Położone najbliżej elektrowni miasto Prypeć stało się celem wycieczek turystycznych. Każdy może na własne oczy zobaczyć sarkofag, którym zabezpieczono reaktor. Opustoszałe miasto Prypeć stało się pożywką dla twórców filmowych i pisarzy. Jednak mimo legend nie ma tu dziwnych zwierząt z dwiema głowami, ani potworów. To nie one powinny napawać nas strachem. Miejsce to przeraża ogromem ludzkiego cierpienia. Osobiste dramaty mieszkańców tych terenów, trudne, niewyobrażalne wybory, ciężkie choroby, na które najczęściej zapadały dzieci. To właśnie jest w tym miejscu najstraszniejsze. Jesteśmy winni tym ludziom pamięć i szacunek. Świat o nich zapomniał, stanowili skrzętnie skrywaną tajemnicę. Swietłana Aleksijewicz przywróciła im imiona, twarze, człowieczeństwo.
To książka, która zostawia trwały ślad w czytelniku. Nie sposób o niej zapomnieć.

Swietłana Aleksijewicz, Czarnobylska modlitwa. Kronika przyszłości, Wydawnictwo Czarne, 2012, s. 378

czwartek, 20 listopada 2014

Anya Lipska "Toń"


Niedawno opublikowane badania sondażowe wskazały, że drugim językiem używanym w Wielkiej Brytanii jest polski. Trudno się dziwić, że stale rozrastająca się polonia intryguje Anglików. Polski język i kultura, mimo iż europejskie, to jednak są dla nich dość egzotyczne. Brytyjska scenarzystka i dokumentalistka Anya Lipska (podobno to pseudonim), zafascynowana rodzinnym krajem swojego męża Tomasza, akcję swojej powieści " Where the devil can't go" osadziła w środowisku londyńskiej polonii. Książka ta została przetłumaczona na język polski i wydana pod tytułem "Toń". 
Janusz Kiszka od lat mieszka w Londynie. Świetnie orientuje się w powiązaniach społecznych i radzi sobie w panujących tu warunkach. Dlatego jest dla emigrantów człowiekiem do zadań specjalnych. Dyscyplinuje oszustów, dba o bezpieczeństwo i pilnuje przestrzegania niepisanych reguł - jest tzw. "fixerem". Pewnego wiosennego dnia dostaje on zlecenie odszukania zaginonej Weroniki. Nie wie, że w tym samym czasie z Tamizy wyłowiono ciało tajemniczej kobiety. Jej tatuaż wskazuje na to, że była Polką. Śledztwo prowadzi ambitna Natalie Kershaw. Aby odnaleźć mordercę ona i Janusz zmuszeni będą przełamać wzajemną niechęć i podjąć współpracę. 
Na okładce wydawca umieścił opinię, że to koniec ery kryminału skandynawskiego, a początek polskiego. Trzeba przyznać, że faktycznie "Toń" utrzymana jest w mocnym, mrocznym klimacie. Zagadka, z którą przyjdzie zmierzyć się parze detektywów jest wielowarstwowa i w miarę rozwoju akcji coraz bardziej się komplikuje. Nikt nie jest tu tym, za kogo uchodzi lub się podaje. Atmosfera stale gęstnieje i prowadzi nas do wielkiego finału. 
Bohaterowie powieści są pełnokrwiści i wielowymiarowi. Pozytywny z założenia Janusz nie cofa się przed przemocą  czy kłamstwem. Pewne aspekty z jego życia trudno zrozumieć czy zaakceptować. Niedoświadczona, idealistyczna Natalie czasem zbyt łatwo wyciąga wnioski i momentami myśli stereotypowo. Mamy tu skromną, wręcz świętoszkowatą striptizerkę, rozwiązłych duchownych czy moralnie niejednoznaczne postacie dawnych działaczy komunistycznych. "Toń" to debiut Anyi Lipskiej, lecz wszystko wskazuje na ogromne doświadczenie autorki w tworzeniu swoich bohaterów. 
Ciekawy dla nas, Polaków jest fakt umiejscowienia akcji w środowiskach polonijnych. To, co dla nas oczywiste - obyczaje, tradycja czy nawet podejście do religii - dla Brytyjczyka jest egzotyczne. Polska widziana oczami Lipskiej jest nieco przestarzała. W bohaterach bardzo silny jest etos Solidarności, który dla młodszych pokoleń Polaków nie ma już tak wielkiego znaczenia. Już sam sposób rozumowania Janusza może wydawać się przez to nieco staroświecki, taki "komunistyczny". Jego traumy z młodości nie pozwalają mu normalnie żyć. Przeciwwagą dla niego jest młoda policjantka. Mimo, iż ona również ma za sobą trudne przeżycia, to nie jest tak zakotwiczona w przeszłości. Może na tym właśnie polega różnica pokoleń? A może tym różnią się młodzi Brytyjczycy od solidarnościowej emigracji. Polacy, który teraz wyjeżdżają w poszukiwaniu pracy, również nie są aż tak bardzo obciążeni przeszłością.
Polskość w powieści opisywana jest w sposób wskazujący na to, że autorka Polką nie jest. Wprawdzie orientuje się w historii i tradycjach, jednak nie udało jej się uciec od stereotypizowania. Zwyczaje zapewne zna ona z opowiadań męża, a co do historii, to we wstępie wspomina ona o pracach Timothy'ego Gartona Asha. Pewnie stąd wyjaśnienia dotyczące służb specjalnych, odnoszące się do ich niemieckich odpowiedników. No, ale przecież "Toń" nie została napisana tylko dla Polaków, dlatego należałoby odnieść się do tych niedociągnięć z wyrozumiałością.
Cieszę się, że powstała powieść traktująca o Polakach w Londynie, nawet w kontekście kryminalnym. "Toń" to pierwsza część cyklu o parze detektywów Kiszka-Kershaw. Mam nadzieję, że kolejne części będą jeszcze bardziej wciągające. Mimo, iż początkowo trudno się w tę powieść wciągnąć, to jednak później trudno się od niej oderwać. Świetna lektura na jesienne wieczory. 

Anya Lipska, Toń, Wydawnictwo Czwarta Strona, 2014, s. 395

środa, 12 listopada 2014

Dorothee Schmitz-Koster, Tristan Vankann "Dzieci Hitlera. Losy urodzonych w Lebensborn"


W III Rzeszy popularny był żart, że prawdziwy Niemiec powinien być blondynem jak Hitler, być wysoki jak Goebbels i szczupły jak Goering. Mimo tych oczywistości, nazistowskie marzenie o rasie panów - jasnowłosych, błękitnookich, postawnych przedstawicielach rasy aryjskiej, przybrało kolosalne, a czasem wręcz groteskowe rozmiary. W imię czystości rasowej bezlitośnie przesiedlano, więziono i mordowano. Jednak plany nazistów nie ograniczały się do rugowania osób o nieczystej krwi, a również z rozmachem planowano zaludnianie Europy aryjczykami o nienagannym rodowodzie. W tym celu w 1936 powołano instytucję Lebensborn, a na jej czele stanął sam Heinrich Himmler. 
Wbrew plotkom domy Lebensborn nie były hodowlami idealnych przedstawicieli rasy. Było to miejsce, w którym niezamężne Niemki mogły dyskretnie urodzić dzieci swoim, najczęściej żonatym, kochankom. Przed przyjęciem przyszłej matki do instytucji starannie sprawdzano jej zgłoszenie. Analizowano pochodzenie i historię rodziny obojga rodziców. Nawet tak dokładna selekcja nie mogła wykluczyć chorób genetycznych i kalectwa. Z chorymi dziećmi system obchodził się nader okrutnie. 
Trudno powiedzieć ile dzieci urodziło się czy zmarło w domach Lebensborn. Domy miały własny urząd stanu cywilnego. Zapisy o narodzinach nie trafiały do oficjalnych, państwowych statystyk. Kiedy klęska Niemiec była już pewna, ewakuowano domy, a dokumentację najczęściej niszczono. Dzieci zostawały z matkami lub trafiały pod opiekę rodzin zastępczych. Często nie były świadome własnego pochodzenia. Odnalezienie informacji o miejscu urodzenia czy o rodzicach bywało bardzo trudne, a nawet często niemożliwe. Czy fakt urodzenia w Lebensbornie miał wpływ na życie "idealnych" dzieci? Czy był obciążeniem? Czy determinował? Na to pytanie postanowiła odpowiedzieć niemiecka pisarka i dziennikarka Dorothee Schmitz-Koster. Przez 17 lat poszukiwała ona dzieci Lebensbornu. Przeprowadziła wiele trudnych rozmów, poznała losy i historie ponad setki z nich. Z tych rozmów autorka wybrała dziewiętnaście. Niektórzy z nich wychowywali się z własnymi rodzicami, inni w rodzinach zastępczych. Poznajemy historie przymusowo zniemczanych dzieci z okupowanej Polski, Norwegii czy Słowacji. Dwudziestą opowieścią są losy rocznej Sigune Immy, która nie spełniała nazistowskich wymogów - była dotknięta zespołem Downa.
Mimo wygłaszanych przez Himmlera płomiennych odezw, w których nawoływał niezamężne kobiety do rodzenia dzieci dla Hitlera i Rzeszy, to w obyczajowości przedwojennych Niemców nie było miejsca na nieślubne dzieci. Domy Lebensborn z założenia mogły być idealnym rozwiązaniem dla kobiet, które wdały się w pozamałżeńskie romanse. W większości z przedstawianych historii, pochodzenie dzieci nie miało tła ideologicznego, a były owocem namiętności. Wiele matek opiekowało się swoimi dziećmi, inne planowały zabrać je z Lebensbornu, kiedy wyklaruje się ich sytuacja osobista. Niestety zdarzały się również kobiety, które z różnych przyczyn nie chciały swoich dzieci. Sama idea domów Lebensborn była rozwiązaniem dobrym dla kobiet. Dawała im szansę na urodzenie i wychowanie nieślubnych dzieci. Jednak ideologia wypaczyła słuszne założenia. Przy przyjęciach do domów panowała ostra rasowa selekcja, a dzieci chore czy słabsze były oddawane do placówek, które zamiast leczyć czy zapewniać opiekę, uśmiercały. Okazało się, że idealne dzieci idealnych rodziców niczym nie różniły się od innych. 
Dzieci Lebensbornu zmagają się ze swoją przeszłością. Oddawane czasowo  pod opiekę państwa, porzucone przez rodziców, przekazywane do rodzin zastępczych często było opóźnione rozwojowo, zmagały się z chorobami i cierpiały na różnego rodzaju zaburzenia. Niektóre z nich odcisnęły stały ślad na psychice tych ludzi. Czy jednak on traumą "nazistowskich zakładów hodowlanych", czy traumą domów dziecka? Na to pytanie każdy z nas musi odpowiedzieć sobie sam.

Dorothee Schmitz-Koster, Tristan Vankann, Dzieci Hitlera. Losy urodzonych w Lebensborn, Prószyński Media, 2014, s. 432
Recenzja dla SzczecinCzyta.pl

środa, 5 listopada 2014

Joe Hill "Pudełko w kształcie serca"


Nie miałam ostatnio szczęścia do lektury. Nie wiem, czy wybierałam słabsze tytuły czy też może dopadł mnie jesienny kryzys czytelniczy. Bardzo ucieszyłam się więc, kiedy w najlepszej-z-bibliotek zobaczyłam "Pudełko w kształcie serca" Joe Hilla. Pamiętając, że dałam się uwieść urokowi "Nos4a2", z zapałem zabrałam się za pierwszą powieść Kinga juniora. 
Judas Coyne wiele w życiu osiągnął. Pokonał traumę trudnego dzieciństwa i wbrew wszystkiemu poświęcił się muzyce, którą kochał. Udało mu się osiągnąć sukces - został gwiazdą rocka. Teraz spełniony Jude może korzystać z uroków życia. Ma piękny dom, młodą narzeczoną i ukochane psy. Prowadzi dostatnie, spokojne życie. Jednak dzieciństwo nie daje o sobie łatwo zapomnieć. Jakąś część osobowości Jude fascynuje mrok. Dlatego kolekcjonuje dość niepokojące i makabryczne przedmioty - film snuff, pamiętniki seryjnych morderców czy narzędzia zbrodni. Gdy pewnego dnia asystent mówi mu o aukcji internetowej, na której można kupić ducha, Jude nie waha się ani przez moment. Wkrótce do jego domu dostarczono przesyłkę - pudło w kształcie serca, a w nim garnitur z duchem. Od tej pory uporządkowane życie rockmana i jego dziewczyny Georgii zmienia się w piekło. 
Napisać dobry horror to prawdziwa sztuka. Umiejętne budowanie nastroju grozy, potęgowanie napięcia, a w końcu stworzenie źródła koszmaru, które autentycznie przerazi czytelnika nie jest łatwe. Joe Hill odziedziczył po ojcu nie tylko talent i pracowitość, ale także pewne doświadczenie, którego brakuje innym początkującym pisarzom. Mając pod ręką samego króla, łatwiej mu omijać rafy i unikać błędów. Dlatego też jego debiutancka powieść broni się. Stworzona przez juniora historia jest interesująca. Bardzo byłam ciekawa, jak autor wybrnie z piekła, do jakiego wrzucił swojego bohatera. Niestety wszystko, co jest między zawiązaniem powieści, a jej zakończeniem poszło Hillowi nierówno. Nie udało się stopniować napięcia, a nawet momentami mocno ono spadało. Nie udało się również stworzyć dobrej legendy, wyjaśnienia koszmaru. Mimo, iż początkowo wydawało się inaczej, to jednak później okazało się, że motywy, którymi kieruje się duch są dość mocno naciągane. W narracji występują dłużyzny i chwilami wieje nudą. 
Mocną stroną powieści są wykreowane przez Hilla postacie głównych bohaterów. Szczególne brawa należą się za Judasa Coyne'a. Silny, twardy rockman stopniowo odsłania się przed czytelnikami i poznajemy jego słabe strony. Nie jest czarno-biały, a pełnokrwisty. Podobnie jest z Georgią - Marybeth. Dobrze wypadają także postacie drugoplanowe - siostra Anny - byłej dziewczyny Jude czy babcia Georgii. Na uwagę zasługuje również prześladujący bohaterów, demoniczny Carddock. Relacje między bohaterami są autentyczne. Jednak rażące są luki i nielogiczności w motywach kierujących czarnymi charakterami. Mimo wszystko cenię w horrorze logikę i pewną dozę realizmu. One straszą bardziej niż najwymyślniejsze nawet stwory.
Po przeczytaniu "Pudełka w kształcie serca" widać, że Joe Hill robi spore postępy. Wiele osób zarzuca mu, że w zakończeniu za dużo jest tkliwego sentymentalizmu, jednak to jedna z cech dreszczowców w stylu lat osiemdziesiątych. Nadal trzymam się zdania, ze Joe ma wielkie szanse, jeśli nie na zdetronizowanie ojca, to chociaż dorównanie mu. Chętnie przeczytam również "Rogi". 

Joe Hill, Pudełko w kształcie serca, Prószyński i S-ka, 2007, s. 328

sobota, 1 listopada 2014

Stosik listopadowy




Ostatnio na wielu blogach pojawiały się relacje z Targów Książki. Dotyczyły one nie tylko samej imprezy, ale również spotkania blogerów i dyskusji o kondycji blogosfery. Skłoniło mnie to do przemyślenia powodów, dla których ja bloguję. Lubię swój blog. Wielką przyjemność sprawia mi pisanie o przeczytanych książkach. Cieszę się, że są osoby, które do mnie zglądają, a czasem i komentują. To nasz wspólny kawałek sieci. Nie mam potrzebny nieustannego sprawdzania statystyk, wrzucania wiadomości ze świata książek czy wywiadów z autorami. Miejsce na takie ciekawostki jest na blogowym facebooku. Na blogu są opinie o książkach. Taka forma jest mi najbliższa. Rozumiem, że inni blogerzy mogą widzieć to inaczej. Każdy pisze tak jak chce i lubi, w zgodzie ze sobą. Szanujmy swoją odmienność. Cieszmy się, że jest tylu miłośników książek. Myślę, że to jest najważniejsze. 

Muszę przyznać, że październik był bardzo udany - również książkowo. Część mojej biblioteczki trafiła do mojej siostry i na półkach zrobiło się trochę luźniej. Złożyło się idealnie - bez problemu znalazłam miejsce na nowe książki. Szkoda, że w komplecie do nich nie dostałam pakietu czasu na czytanie :)
Pamiętam, jak gdzieś kiedyś czytałam fragmenty książki Swietłany Aleksijewicz "Czarnobylska modlitwa. Kronika przyszłości". Bardzo mnie to poruszyło. Wprawdzie jestem z pokolenia, które piło płyn Lugola, jednak nie zdawałam sobie sprawy z ogromu tragedii, jaka wydarzyła się w reaktorze atomowym i jego okolicach. Dlatego chcę przeczytać całą książkę Aleksijewicz. Korzystając z promocji Wydawnictwa Czarnego wzięłam również "Ostatnich świadków. Utwory solowe na głos dziecięcy" tej samej autorki. 
Do "Sońki" Ignacego Karpowicza przekonał mnie Marlow. Książka ta była w promocji w Lidlu, jednak po aferze Karpowicz-Dunin została błyskawicznie wyprzedana. Na moje szczęście udało mi się ją kupić w atrakcyjnej cenie. Natomiast w Biedronce, w ramach promocji prozy polskiej kupiłam inną powieść tego autora "Ości", a przy okazji książkę szczecińskiej autorki Brygidy Helbig "Niebko". Kolejnym nabytkiem z biedronkowych promocji 3 za 2  są dwie książki Sławomira Kopra i powieść autora "Chłopca w pasiastej piżamie" Johna Boyne'a "W cieniu pałacu zimowego"
Ostatnio usłyszałam, że mam zbyt idealistyczną wizję Holandii. No cóż, bardzo mi się podoba ten kraj i z ciekawością sprawdzę, czy jak to faktycznie jest, Stąd w mojej biblioteczce książka Marka Orzechowskiego "Holandia. Presja depresji"
"Co zdarzyło się w Lake Falls" Artura K. Dormanna to zdobycz z ostatniego szczecińskiego Kiermaszu Ksiązki Przeczytanej - "Co zdarzyło się w Lake Falls".
No i na koniec mój skarb - książka Johna Tolanda "Hitler. Reportaż biograficzny". Jestem przeszczęśliwa, ze ją mam!

Życzę Wam w listopadzie wielu przyjemnych chwil spędzonych z książką i radosnego uśmiechu nawet w najpochmurniejsze dni :)

środa, 29 października 2014

Łukasz Henel "On"


Przyznaję, że lubię się bać. Jako nastolatka byłam fanką horrorów, teraz, jako kobieta w dość statecznym wieku, raczej wybieram thrillery. Napisać dobrą książę, taką która nieźle przestraszy czytelnika jest trudno. Ten rodzaj literatury dzieli dość cienka i łatwa do przekroczenia granica, za którą zamiast straszyć autor rozbawia czy zniesmacza. Trudno jest zaskoczyć czytelnika, który widział i czytał już prawie wszystko. Książkowe straszydła bywają oklepane, a zbudowanie prawdziwego klimatu grozy jest prawdziwą sztuką. Dlatego też bardzo cieszę się, że coraz więcej polskich autorów świetnie znajduje się w tym gatunku. Coraz częściej na okładkach przeczytać możemy dopisek "powieść grozy".
Pewnej deszczowej i ponurej nocy poznański optyk Tomasz jedzie samochodem przez położone w pobliży Zielonej Góry lasy. Przy drodze widzi przemoczoną, zziębniętą dziewczynę. Wprawdzie nie podwozi autostopowiczów, jednak tym razem robi wyjątek i podwozi milczącą kobietę do pobliskiej wsi Wilki i tam wysadza. Kobieta odchodzi, a zdumiony Tomasz znajduje na siedzeniu wisiorek. Chcąc oddać go właścicielce, wyrusza za nią do pobliskiego lasu. I tak trafia do opuszczonego pałacyku, który robi na nim ogromne wrażenie. Już następnego dnia optyk postanawia postawić wszystko na jedną kartę - kupić budynek, odremontować go i stworzyć w nim luksusowy hotel. Wkrótce dowie się, że z tym miejscem wiążą się ponure legendy i co gorsze, wydaje się, że są one prawdą. 
Po książkę Łukasza Henela sięgnęłam zachęcona pełnymi zachwytów recenzjami jego innej powieści "Szkarłatny blask". Niestety bardzo się rozczarowałam. Sam pomysł na fabułę jest całkiem niezły. Podobała mi się także koncepcja zakończenia. Mimo tego, całość nie porywa. Budowanie nastroju to trudna sztuka, a w tej powieści nastrój można porównać do teatralnej dekoracji - są wszystkie elementy - stary pałac, stukające duchy, tragiczne śmierci i straszne legendy. Jednak wszystko to jest sztuczne. Nie udało się stworzyć wiarygodnego procesu narastającego wokół bohatera szaleństwa. Postacie są papierowe, mało wyraziste. Zastanawiam się, kim jest Tomasz. Jest słaby, rozchwiany i infantylny. Nie wyciąga wniosków, nie uczy się na błędach. Może jego postępowanie byłoby bardziej zrozumiałe, gdyby lepiej oddano magnetyczne przyciąganie pałacu? Albo gdyby lepiej uzasadniono taką, a nie inną osobowość bohatera. Autor czynił nieśmiałe wstawki w postaci wydarzeń z przeszłości Tomasza, jednak czynił to w taki sposób, że nie łączyły się one z fabułą, nie miały z nią związku, były oderwane od całości. Jednym słowem były zbędne. 
Łukasz Henel nie ma lekkiego pióra. Jest to szczególnie widoczne w pierwszej części powieści. Narracja prowadzona jest w pierwszej osobie, a styl pisania przypomina zapiski z pamiętnika nastolatka. Nie tworzą one opowieści, a sprawozdanie. Czytanie tego jest bardzo męczące. W drugiej części książki jest o niebo lepiej - albo autor się rozkręcił, albo ja się przyzwyczaiłam do stylu.
Jestem rozczarowana lekturą powieści "On". Sam pomysł jest niezły, ale teraz mam wrażenie, że zmarnowano jego potencjał. Pewnie przeczytam jeszcze ten chwalony przez blogerów "Szkarłatny blask", lecz podejdę do niego już z mniejszym entuzjazmem. Może w ten sposób uniknę rozczarowania, a może i dam się autorowi miło zaskoczyć. 

Łukasz Henel, On, Wydawnictwo Videograf, 2013, s. 288

poniedziałek, 27 października 2014

Katarzyna Puzyńska "Więcej czerwieni"


Czasem każdy mieszkaniec miasta ma ochotę zostawić za sobą miejski zgiełk i zaszyć się na cichej, spokojnej wsi. W naszej świadomości jest to miejsce spokojne, nieco leniwe i ciche. Jednak w Lipowie jest inaczej. To miejsce, jak magnez przyciąga morderców i trup ściele się tam gęsto. Ledwo opadły emocje po zimowym zabójstwie zakonnicy, a w pół roku później miejscowi policjanci znowu szukać będą mordercy. Do akcji po raz kolejny wkracza ekscentryczna Klementyna Kopp.
Ostatniego dnia lipca na drodze prowadzącej z Lipowa do kolonii Żabie Doły znaleziono okaleczone zwłoki miejscowej dziewczyny. Na miejsce został wezwany młodszy aspirant Daniel Podgórski oraz aspirant Grzegorz Mazur z Żabich Dołów. Policja kryminalna w Brodnicy do prowadzenia sprawy wyznaczyła Wiktora Cybulskiego i genialna Klementynę Kopp. Wszystko wskazuje na to, że morderstwo mogło być dziełem seryjnego zabójcy. Hipotezę tę potwierdza fakt, że wkrótce znaleziona zostaje kolejna ofiara.
"Więcej  czerwieni" to druga część opowieści o Klementynie Kopp i Danielu Podgórskim. Nie czytałam "Motylka", jednak nie przeszkadzało mi to w lekturze. Autorka nawiązuje do poprzedniej zagadki kryminalnej, jednak robi to w taki sposób, że nie zdradza szczegółów i nie odbiera przyjemności czytelnikom, którzy nie czytają jej książek w odpowiedniej kolejności.
Postacie w powieści są przerysowane - biało-czarne. Mamy nieco naiwnego, prostego Daniela, nazbyt wyrafinowanego Cybulskiego, śmiesznego aktywistę Żuka. Panie w tym kryminale są nieco bezbarwne, bez wyrazu. Wyjątkiem jest Klementyna Kopp. Wytatuowana policjantka ma być ekscentryczna i wybitna. Niestety, jej oryginalność mnie nie przekonuje i niestety nie widzę jej niezwykłości. Podrozdziały jej poświęcone ukazują nam dorosłą, humorzastą kobietę o mentalności dziecka. Nie kupuję jej.
Książka Katarzyny Puzyńskiej to przyjemny, lekki, nieco naiwny kryminał, napisany zgodnie z zasadami sztuki. Autorka jest niezłym, początkującym rzemieślnikiem i jestem przekonana, że z każdą powieścią będzie coraz lepiej. Wydawca na okładce porównał ją z Camillą Lackberg i tu muszę się zgodzić. Nie jestem fanką twórczości Szwedki, uważam ją za nieco szkolną. I podobnie jest w przypadku pani Puzyńskiej. Oprócz opanowania podstaw warsztatu w kryminale potrzebne jest coś nieuchwytnego, coś, co czyni powieść wyjątkową. Jednak ten rodzaj literatury ma szerokie grono zwolenników i jestem przekonana, że wiele osób zachwyci się książką "Więcej czerwieni". Warto wyrobić sobie swoje zdanie. 

Katarzyna Puzyńska, Więcej czerwieni, Prószyński i S-ka, 2014, s.559
Recenzja dla SzczecinCzyta.pl

niedziela, 19 października 2014

Mirosław Tomaszewski "Marynarka"


Każdego dnia podejmujemy niezliczone ilości decyzji. Jedne są błahe i nie mają większego znaczenia, inne mają wpływ na życie nasze i innych osób. Mimo, iż wszystko jest kwestią wypadku, to niekiedy przyjdzie nam ponosić konsekwencje naszych czynów. To, co wydarzyło się w przeszłości, ma wpływ na to, co dzieje się teraz. Dlatego jeśli chcemy poznać człowieka, powinniśmy poznać jego historię.
Wiele lat temu Adam był znany jako "Smutny" i realizował się jako lider punkrockowego zespołu Amnezja. Niestety to już przeszłość. Dziś 40-letni Adam próbował pracy we wszystkich trójmiejskich barach. Punkowa dusza buntuje się przeciwko rzeczywistości i kiepskiemu gustowi muzycznemu barowej klienteli. Pewnego dnia los stawia na jego drodze Ninę, błyskotliwą dziennikarkę "Głosu Bałtyckiego". To ona "odkurza" Smutnego i przypomina o nim dawnym fanom. Wkrótce Adam dostaje od miejscowego biznesmena Karola Jarczewskiego niezwykłą propozycję. Ma zostać szefem historycznego projektu "Powrót do przeszłości". Muzyk nie rozumie, dlaczego to właśnie on został wybrany przez Jarczewskiego, jednak podejmuje wyzwanie. W tym czasie Nina przyjmuje propozycję napisania książki o grudniu '70. Para wspólnie rozpoczyna podróż w przeszłość. Nie podejrzewają, że stali się właśnie pionkami w rozgrywkach politycznych i kryminalnych. Tu stawką jest nie tylko prawda historyczna, ale także honor, życie ludzkie i ogromne pieniądze.
Czytałam już wcześniej kryminały wykorzystujące wydarzenia z grudnia 1970. Na ich tle "Marynarka" wyróżnia się pozytywnie. Autor odrzuca zbędny sentymentalizm. Nie roztkliwia się nad swoimi bohaterami, ich historie opowiada nam w oszczędny, męski sposób. Każda z postaci nosi swój ciężar, autor nie dzieli ich na "dobrych" i "złych". Każdy z nich jest człowiekiem, któremu przyszło żyć w okrutnych czasach. Życie nie jest czarno-białe, ludzie nie są jednoznaczni, nie powinno się patrzeć na nich przez pryzmat jednego tylko wydarzenia,
Pierwsze rozdziały powieści mogą dezorientować czytelnika, jednak szybko wszystko układa się w spójną opowieść i wciągamy się w akcję. Powieść rozpoczyna się morderstwem, jednak nie jest typowym kryminałem. Dla mnie to opowieść o winie i odkupieniu. Bohaterowie Tomaszewskiego są mężczyznami z krwi i kości. Znają życie od podszewki, wiedzą, że nie wszystko jest oczywiste i że bardzo łatwo znaleźć się na dnie. W podobny, nieco męski sposób, zarysowana jest również postać Niny. Ona wie, czego chce od życia i zrobi wszystko, żeby osiągnąć swoje cele. Muszę przyznać, że podoba mi się również relacja pomiędzy nią a Adamem.
Mirosław Tomaszewski ma lekkie pióro, W "Marynarce" ujął mnie prostym, nieco suchym językiem. Autor nie ocenia swoich bohaterów, nie ułatwia identyfikowania się z nimi. Mimo tego szybko zaczynamy ich rozumieć i odczuwać do nich sympatię.
Warto rozmawiać o historii i o niej pisać. W przypadku tak nieodległej przeszłości jest to tym trudniejsze, że nadal budzi ona kontrowersje. Łatwo oceniać uczestników tych wydarzeń, szufladkować ich, jednak na tyle się znamy, na ile nas sprawdzono. Czy na nasze życiowe decyzje mógł wpłynąć fakt, że właśnie urodziło nam się dziecko, że dostaliśmy pracę marzeń lub wymarzone mieszkanie? Czy usprawiedliwia nas lęk o przyszłość rodziców czy własną? Właśnie, dlatego warto rozmawiać, poznawać, starać się zrozumieć. To klucz do przepracowania przeszłości i wyciągnięcia z niej wniosków.


Mirosław Tomaszewski, Marynarka, Wydawnictwo WAB, 2013, s. 430

wtorek, 14 października 2014

Anna Małyszko "Bestie i ofiary. Przemoc wobec kobiet w filmie współczesnym"


Problem przemocy wobec kobiet i jej usankcjonowania, tak w społeczeństwie, jak i w kulturze i tradycji, jest niezwykle aktualny. Dowodem na to mogą być kontrowersje, jakie w ostatnim czasie wzbudziła w Polsce próba ratyfikowania konwencji o zwalczaniu przemocy wobec kobiet. Środowiska prawicowe, zamiast skupiać się na tym, co najistotniejsze - obronie krzywdzonych, wytaczają argumenty o sprzeczności jej założeń z tradycją katolicką i narodową. To, co dziwi w tym najbardziej, to fakt, że najżarliwszymi przeciwniczkami tej konwencji okazały się posłanki prawicowe - kobiety. Co sprawia, że właśnie one stawiają się w roli obrończyń kultury przemocy? Gdzie tkwi źródło takiego sposobu myślenia? Odpowiedzi na podobne pytania szukać możemy w książce Anny Małyszko "Bestie i ofiary".
Przemoc towarzyszy człowiekowi od zawsze. Niegdyś była niezbędna do przetrwania, jednak wraz z rozwojem cywilizacji jej rola uległa zasadniczej zmianie. W cały zjawisku socjologicznym, jakim jest przemoc, szczególne miejsce zajmuje ta stosowana wobec kobiet. Jest ona głęboko zakorzeniona  w tradycji i kulturze. Anna Małyszko w pierwszych rozdziałach swojej książki prowadzi nas przez dawne wierzenia i mity. Pokazuje, jakie było miejsce kobiety w społeczeństwie patriarchalnym. Pokazuje, że przez wieki głęboko zakorzeniony obraz kobiety nie zmienił się. Wśród mężczyzn nadal jest "obcym", przeciw któremu kierowana jest agresja. Ma to przełożenie także na świat filmu. Zręczne manipulowanie obrazem przemocy i połączenie go z nagością i seksem zmieniło jej postrzeganie. W każdym człowieku jest pierwotna, prymitywna fascynacja przemocą, a obecnie, dzięki sztuce filmowej, może jako widz zmienić swój gniew i potrzebę agresji z przemocy rzeczywistej na fikcyjną. Sam fakt, że oglądając film zdajemy sobie sprawę, iż jest on fikcją, sprawia, że łatwiej nam zaakceptować brutalne obrazy. Niestety ma to swoje minusy, wielkie ilości okrucieństwa, jakie serwują nam twórcy filmowi uodparniają nas na ludzką krzywdę, spłycają wydźwięk tego, co widzimy, oswajają nas z przemocą. Ekranowa przemoc pozbawiona jest sensu, nie ma kontekstu moralnego czy społecznego. Często stanowi tylko pustą rozrywkę.
W "Bestiach i ofiarach" najwięcej miejsca autorka poświęciła samej przemocy, rozdziałów dotyczących związków z filmem jest mniej i są mniej obszerne. W pierwszej części poznajemy samo zjawisko przemocy w różnych ujęciach naukowych. Następnie autorka skupia się na przemocy wobec kobiet. Tłumaczy, jaki jest status kobiety we współczesnym społeczeństwie i omawia jego źródła. Wiele mówi o wierzeniach ludowych, mitach czy biblijnym obrazie kobiety i jej roli społecznej. Wywody te tłumaczą, skąd w środowiskach prawicowych, katolickich bierze się aprobata dla przemocy domowej, dlaczego stanowi ona tabu również w rozwiniętych społeczeństwach. Skąd skłonność do szukania winy w ofierze i usprawiedliwiania sprawcy?
W kolejnych rozdziałach Anna Małyszko omawia problem przemocy wobec kobiet na przykładach wybranych filmów. Bardzo interesujący jest klucz, według którego autorka dobrała tytuły - dzięki niemu na omawiany problem możemy spojrzeć bardzo szeroko. Mamy różne typy przemocy (gwałt, morderstwa, tortury, poniżanie) i jej sprawców, różne przesłanki, które nimi kierują, w końcu skrajnie różne typy ofiar. Jest to ciekawe, ponieważ pokazuje, jaki jest stosunek twórców filmu do społecznej roli kobiety w społeczeństwie - w jednym z omawianych dzieł kobiety biorą stosowaną wobec nich przemoc za objaw miłości i ze zrozumieniem przyjmują kolejne uderzenia.
Książka Anny Małyszko napisana jest w przystępny sposób - początek pisany jest językiem akademickim, im dalej w rozdziały, tym pióro staje się lżejsze. Mimo, iż zgadzam się z tezami postawionymi przez autorkę i przyjmuję większość jej argumentów, to momentami skrajnie feministyczne zadęcie, mówiące o niezwykłej wyjątkowości kobiet, niestety odbiera im nieco powagi. Jestem zwolenniczką równości płci. Część dotycząca przemocy jako zjawiska jest szeroko omówiona. Wszystko poparte jest bogatą bibliografią. Część dotycząca omówienia filmów zostawiła we mnie pewien niedosyt. Wiem, że wybrane tytuły są reprezentatywne, jednak przyznam, że chętnie przeczytałabym jeszcze o innych filmach. Można zarzucić autorce, iż opowiada treść omawianych filmów, jednak w mojej ocenie było to niezbędne do analizy tematu. Oczywiście warto obejrzeć te filmy przed lekturą "Bestii i ofiar", jednak mi te spojlery zupełnie nie przeszkadzają. Książkę Anny Małyszko przeczytałam z wielkim zainteresowaniem. 

Anna Małyszko, Bestie i ofiary. Przemoc wobec kobiet w filmie współczesnym, Wydawnictwo Naukowe Katedra, 2013, s.241
Recenzja dla SzczecinCzyta.pl

środa, 1 października 2014

Stosik październikowy


Okazuje się, że ilość obowiązków, jakie przyniósł mi wrzesień nieco mnie przerosła. Kiedy w końcu mam wolną chwilę i próbuję poczytać, to błyskawicznie zamykają mi się oczy. Dopadło mnie także jesienne przeziębienie. Lecz mimo zimna, deszczu i krótszych dni kocham jesień. To moja ulubiona pora roku. Ma w sobie coś nostalgicznego i pięknego, No i w końcu mogłam wyjąć z szafy moją ulubioną dynię :D
Stosy książek do czytania na moim parapecie rosną. Od góry "Więcej czerwieni" Katarzyny Puzyńskiej. Zapowiada się niezły polski kryminał. Dalej "Pruska zagadka" Piotra Schmandta. Czytałam dość rozbieżne opinie na temat tej książki. Chciałabym wyrobić sobie własne zdanie. Podobała mi się powieść "Nos4a2" kingowego potomka Joe Hilla. Dlatego też chętnie przeczytam "Pudełko w kształcie serca". "Ptaszydło" Maxa Bentowa i "On" Łukasza Henela  zebrały niezłe recenzje. Mam nadzieję, że się nie zawiodę. 
Urodziłam się w Szczecinie, lecz uważam, że ukształtował mnie nie Szczecin, a Głębokie - dzielnica, w której się wychowywałam. Chętnie przeczytam książkę Marka Łuczaka "Szczecin. Warszewo, Osów, Głębokie" opowiadające o historii tych dzielnic. Jako, że dorosłe życie spędzam na Niebuszewie, dlatego wzięłam do kompletu "Szczecin. Niebuszewo, Niemierzyn".
No i na koniec moje dalsze zmagania z językiem niderlandzkim, czyli "Niderlandzki. Gramatyka" Katarzyny Wiercińskiej. Chciałabym znaleźć sposób, żeby treści zawarte w tej książce jakimś magicznym sposobem same znalazły się w mojej głowie. Jakieś rady. pomysły? :D

A żeby tradycji pierwszego dnia miesiąca na moim blogu stało się zadość, to życzę Wam wszystkim cudownej jesieni i wielu ciekawych książek do przeczytania :)

środa, 24 września 2014

Tomasz Białkowski "Powróz"



Są pewne rozdziały w historii Polski, o których wspominamy niechętnie i ze wstydem. Niegdyś pisano o nich niewiele, zazwyczaj w książkach historycznych, dokumentalnych lub w reportażach. Wiemy, jakie kontrowersje i dyskusje wywołały książki Jana Tomasza Grossa. Jednak ostatnio po te tematy coraz odważniej sięgają twórcy literatury rozrywkowej. Coraz częściej wykorzystują mroczną historię, jako punkt wyjścia dla swoich powieści. Tak też uczynił Tomasz Białkowski w książce "Powróz". 
Jest lipiec 1946 roku. W wyniszczonej wojną Polsce dzieją się straszne rzeczy. Toczy się walka o przetrwanie, w której szanse mają tylko najsilniejsi. W Gdańsku odbywa się publiczna egzekucja zbrodniarzy wojennych z obozu koncentracyjnego Stutthof. Wydarzenie to miało charakter święta, fety i zgromadziło tłumy gapiów, wśród nich dzieci. Na miejscu sprzedawano piwo, można też było wypożyczyć lornetkę. Po egzekucji tłum rzucił się na ciała skazanych. Odcinano im guziki i kawałki sznura - miały one mieć magiczną moc i przynosić szczęście. Obserwujacy egzekucję widzowie nie wiedzą, że w tym samym czsie, 400 km dalej, ma miejsce jeszcze jedno straszne wydarzenie - pogrom kielecki. 
Kilkadziesiąt lat później, pogrążona w żalu po tragicznej śmierci syna Iga Spica, przyjeżdża z Berlina do małego warmińskiego miasteczka. Prześladuje ją ojciec jednego z morderców jej syna. Kobieta nigdzie nie może zaznać spokoju. Siostra proponuje jej spędzenie miesiąca w jej domu, a Iga chętnie z tej propozycji korzysta. Nie wie, że małe miasteczka potrafią być prawdziwym piekłem. Tym bardziej, że Iga jest osobą ekscentryczną i nietuzinkową, a tu zasadą jest dopasowanie się do społeczności. 
Kłopoty zaczynają się już pierwszego wieczoru, kiedy w ogrodzie siostry Spica znajduje powieszoną na drzewie starszą kobietę. Zanim na miejsce dociera miejscowy policjant, ciało znika. Nikt nie wierzy obcej, a miejscowa społeczność tworzy mur, przez który trudno się przebić. Jednak Iga się nie poddaje, chce wyjaśnić, kim była starsza pani i co się z nią stało. Rozpoczyna się śmiertelnie niebezpieczna rozgrywka. 
Wiele oczekiwałam po książce Tomasza Białkowskiego. Czytałam wiele pozytywnych recenzji innych jego powieści. Dodatkowo tematyka "Powrozu" wydała mi się bardzo interesująca. Przyznaję, że trochę się rozczarowałam. Autor nie do końca wykorzystał potencjał literacki, jaki mają wydarzenia z przeszłości. Były one punktem zaczepienia, lecz niestety ich związek z wydarzeniami współczesnymi był dość mętny. Wiem, że autora zainspirowały stare zdjęcia, lecz zabrakło mu nieco pomysłu, co z tą inspiracją zrobić. Drugą kwestią są postacie - szczególnie  główna bohaterka. Bosonoga Iga jest wyjątkowo irytująca. Miała być kobietą wolną duchem, lecz pogrążoną w rozpaczy. Dostaliśmy osobę kłótliwą, prowokującą, nieco pretensjonalną i nierozsądną. Trudno ją zrozumieć i polubić. Na jej tle pozostałe bohaterki wypadają znacznie lepiej. 
Mocną stroną powieści jest przedstawiony w niej obraz małego miasteczka. Autor trafnie opisuje ekonomiczne i społeczne zależności pomiędzy poszczególnymi jego mieszkańcami. To piekiełko jest charakterystyczne nie tylko dla Polski, a dla każdej małej, zamkniętej społeczności. 
Czytając "Powróz" nie sposób nie myśleć o filmie "Pokłosie". Film wywołał mnóstwo kontrowersji. Tam wydarzenia z przeszłości miały odniesienie we współczesności, a mroczna tajemnica skrywana przez mieszkańców wsi budzi niepokój także dzisiaj. W przypadku powieści niestety trochę mi tej atmosfery zabrakło. Interesuję się historią i brakuje mi trochę dobrego polskiego thrillera łączącego ten okres w naszej historii i współczesną zagadkę. Warto mówić o tych czasach, nie tylko w mniej lub bardziej poważnych publikacjach dokumentalnych, ale także w literaturze rozrywkowej. W tej sposób łatwiej dotrzeć do szerszego grona odbiorców. A o historii warto rozmawiać. Dlatego też polecam powieść "Powróz" Tomasza Białkowskiego. Jesienne wieczory sprzyjają czytaniu kryminałów, czytajmy te z najnowszą historią w tle.

Tomasz Białkowski, Powróz, Oficynka, 2014, s. 304
Recenzja dla SzczecinCzyta.pl

poniedziałek, 15 września 2014

Joanna Bator "Ciemno, prawie noc"



Zdarzają się czasem książki, z którymi mam prawdziwy problem. Tak też stało się z powieścią Joanny Bator "Ciemno, prawie noc". Budzi ona we mnie tak skrajne uczucia, że nie umiem jednoznacznie ocenić, czy podobała mi się czy też raczej nie. Myślałam, że może, jeśli odczekam kilka dni, to moje myśli dotyczące tej powieści jakoś się poukładają i będę w stanie określić swoje odczucia. Tak się jednak nie stało. Może w tym tkwi siła autorki? Może to spowodowało, że "Ciemno, prawie noc" okrzyknięta została najlepszą powieścią 2013 roku?
Młoda dziennikarka jednego z warszawskich czasopism - Alicja Tabor, wraca do rodzinnego Wałbrzycha, by napisać reportaż o zaginionych dzieciach. Powrót ten jest dla młodej kobiety podróżą w przeszłość, o której trudno zapomnieć. To wydarzenia z przeszłości, te pamiętane, te, o których kobieta chciała zapomnieć, oraz te, których mogła się tylko domyślać, zrobiły z niej Alicję Pancernika. Dziennikarka ma nadzieję, że pancerz ochroni ją przed emocjonalnym bólem, że jeśli do nikogo się nie przywiąże i nikogo nie pokocha, to nikogo już nie straci, nie będzie cierpiała. Jednak mroczny, tajemniczy Wałbrzych powoli rozbija skorupę kobiety. To, co miało być reportażem o zaginionych dzieciach, staje się osobistą sprawą Alicji. Im bliżej kobieta jest rozwiązania zagadki, tym głębiej wchodzi w swoją przeszłość. Kolejne fakty i wydarzenia zaczynają układać się w straszną całość. Jawa miesza się ze snem. Może tak łatwiej stawić czoła i zaakceptować rzeczywistość?
Język, jakim posługuje się autorka i klimat, jaki tworzy jest poetycki i nieco odrealniony. Może ma złagodzić problemy społeczne, z którymi się mierzy. Trudno mi czytać o przemocy wobec dzieci, a niestety w tej powieści osiąga ona niespotykane wyżyny. Wiele słyszymy i czytamy o pedofilii, jednak autorka idzie jeszcze o krok dalej. To dla mnie to krok za daleko.
Zupełnie inną sprawą jest poszukiwanie przez współczesnego człowieka ideału, kogoś, za kim mógłby bezrefleksyjnie podążyć. Patrząc na tłumy wałbrzyszan idących ślepo za samozwańczym prorokiem Jerzym Łabędziem, zastanawiamy się, co ich w nim uwiodło. Jednak taki jest człowiek - nie lubi myśleć. Wystarczy wskazać mu kierunek, a posłusznie pójdzie. Nie zastanawia go, dokąd doprowadzi go ta droga. Łatwo złożyć swój los i odpowiedzialność za siebie w ręce innych. Chętnie powtarzamy cudze idee i hasła. Przejmujemy cudze opinie i oceny. Coraz trudniej o własne zdanie.
"Ciemno, prawie noc" to książka niewątpliwie dobra. Połączenie lekko sennej, poetyckiej narracji, z ogromem brutalności wobec dzieci przeraża. Wiem, że świat jest okrutny i odwracając wzrok unikamy odpowiedzialności za niego, jednak zastanawiam się również, czy pani Bator nie przedobrzyła. Czy aż tak wielkie okrucieństwo wobec dzieci było niezbędne dla osiągnięcia zamierzonego celu? Nie jestem, co do tego przekonana. Mam wrażenie, że rozwiązanie tajemnicy wałbrzyskich zaginionych dzieci miało szokować. Jednak tak wzmocniony efekt nie jest niezbędny dla fabuły, nie o niego w powieści chodzi. Więc, w jakim celu autorka go użyła? Przyznaję, że nie wiem. Możliwe, że nie jestem odpowiednio wyrobiona literacko, żeby zrozumieć ten zabieg.
Inna sprawa, to mistrzowskie manipulowanie względnością. Autorka zmienia perspektywy, pokazuje nam rzeczy, ludzi i sytuacje tak, że niezauważenie zmienia się nasza ocena faktów. Postać moralnie okropna może nagle stać się godna współczucia, na pozór oczywiste wydarzenie, przez mały szczegół, może nabrać zupełnie innego wydźwięku.
"Ciemno, prawie noc" to powieść niewątpliwie ciekawa i warto ją znać. Nie jestem tylko do końca przekonana, że to faktycznie najlepsza powieść 2013 roku. No, ale o gustach się nie dyskutuje, a nagrody przyznają osoby, które znają się na literaturze o niebo lepiej niż ja.

Joanna Bator, Ciemno, prawie noc, Wydawnictwo W.A.B, 2013, s. 528

czwartek, 11 września 2014

Jørn Lier Horst "Jaskiniowiec"


Człowiek jest z natury istotą społeczną i potrzebuje do życia innych ludzi. Nawet osoby, które mówią o sobie, że są aspołeczne, zazwyczaj mają kogoś bliskiego, z kim mogą porozmawiać czy nawet wspólnie pomilczeć. Niektórzy wiodą życie w sieci, inni zaś ograniczają się do wąskiego grona rodziny czy przyjaciół. Czasem jednak samotność osiąga niespotykane rozmiary. Wypełnia człowiekowi całe życie, odcina od innych, sprawia, że osoba ta nie istnieje nawet w świadomości sąsiadów. Takiej właśnie samotności doświadczył Viggo Hansen.
Policja w Larvik otrzymuje zgłoszenie o odnalezieniu zwłok pana Hansena. Zmarł on pewnego sierpniowego dnia, w swoim fotelu, podczas oglądania w telewizji programu o pracy FBI. Przez cztery miesiące nikt nie zainteresował się jego losem. Przyczyna śmierci nie budzi wątpliwości i sprawa szybko zostaje zamknięta. Wkrótce uwagę śledczych przyciągają tajemnicze zwłoki znalezione pod choinką, na jednej z podmiejskich farm. Wszystko wskazuje na to, że tym razem detektyw William Wistwig i jego współpracownicy mają do czynienia z morderstwem. 
Kiedy wydaje się, że nikt już nie pamięta o Viggo, z Oslo przyjeżdża córka detektywa Wistwiga - dziennikarka Line. Ona i jej ojciec byli sąsiadami zmarłego, jednak zupełnie go nie znali. Ba! Nie wiedzieli nawet jak wyglądał. W hołdzie dla Viggo Line chce napisać reportaż o jego samotności. Świetny temat do bożonarodzeniowego magazynu w jej gazecie. Szybko okazuje się, że sprawy obu tych śmierci są bardziej skomplikowane, niż się początkowo wydawało. Ojciec i córka prowadzą równolegle swoje śledztwa, nie wiedząc, że połączą się one w dramatycznym finale. 
"Jaskiniowiec" jest dziewiątym spotkaniem z detektywem Williamem Wistwigiem. Niestety jest to pierwszy tom tej serii wydany w Polsce. Jednak autor nie wymaga od czytelnika znajomości poprzednich części. Gładko wprowadza nas w akcję, a drobne szczegóły nawiązujące do wcześniejszych losów Wistwiga nie utrudniają odbioru tej części. 
Wydawca reklamuje Jørna Liera Horsta jako nowego Nesbo. Rozumiem ten chwyt marketingowy, jednak autor broni się sam. "Jaskiniowiec" jest kryminałem napisanym zgodnie ze wszelkimi prawidłami tego gatunku. Są tajemnicze zwłoki, jest odpowiednio zagmatwane śledztwo, autor odpowiednio zwodzi czytelnika, żeby w końcu, w dynamicznym finale podać mu rozwiązanie zagadki. Wprawdzie dość szybko można odgadnąć, kto jest mordercą, jednak autorowi nie brakuje pomysłów na zaskoczenie nas. Postacie, nawet te o mniejszym znaczeniu dla akcji, są dobrze zarysowane. Tempo akcji, początkowo niespieszne, nabiera szybkości i prowadzi nas do wybuchowego finału. Autor ma lekkie pióro i książkę czyta się z przyjemnością.
Trochę żałuję, że przygodę z detektywem Wistwigiem zaczęłam od dziewiątej części. Chętnie przeczytam inne tomy tej serii. "Jaskiniowiec" to świetny kryminał na jesienne wieczory. Jestem przekonana, że spodoba się nie tylko miłośnikom tego gatunku. 

Jørn Lier Horst, Jaskiniowiec, Smak Słowa, 2014, s. 336

środa, 3 września 2014

Mira Jakowienko "Żona enkawudzisty. Spowiedź Agnessy Mironowej"


Nie istnieje idealny system polityczny, lecz moment, w którym upada znany nam, od lat ustalony porządek świata jest bardzo dramatyczny. Najczęściej wiąże się z walkami, kradzieżami, śmiercią i ludzkimi tragediami. To, co wydarzyło się w Rosji na początku XX wieku było prawdziwym piekłem. Stary świat umarł, nowym światem rządziły nieznane zasady. A wszystko to pod sztandarem równości społecznej i rządów ludu. 
Agnessa urodziła się dla miłości. Od najmłodszych lat wiedziała, jak ma wyglądać jej życie. Niestety jej romantyczne upodobania nijak się miały do szarej rzeczywistości. Jednak kobieta wiedziała, jak spełnić marzenia. Rozkochiwała w sobie okolicznych mężczyzn, jednak za mąż wyszła za czerwonego oficera Iwana Aleksandrowicza Zarnickiego. Mąż jej był osobą prawą i szybko popadł w niełaskę władz. Małżeństwo z nim już nie było dla Agnessy ekscytujące. Wkrótce los stawia na jej drodze prawdziwego bohatera Siergieja Mironowa. To była miłość od pierwszego wejrzenia. Agnessa bez wahania porzuca męża i podąża za swoim księciem. Szczęście im sprzyja. Mają wszystko - pałace, samochody, służbę. Panie z towarzystwa prześcigają się w wystawności wydawanych przez siebie przyjęć, a za cenę ich toalet wieczorowych można byłoby nakarmić umierających z głodu współobywateli. No właśnie, zaślepiona dostatkiem kobieta nie widzi tego, co się wokół niej dzieje. Głód jest tak wielki, że zdarzają się przypadki kanibalizmu. Ludzie znikają, są torturowani i mordowani. A odpowiedzialność za to ponosi również jej ukochany. Sam o sobie mówi, że jest psem Stalina. Wie coś, o czym nie mówi swojej pięknej żonie. Zawarł pakt z diabłem. Ich wystawne życie ma swoją cenę. Jest nią ciągły strach o to, kiedy stanie się niewygodny i wyląduje na miejscu swoich ofiar - aresztowany bez prawa do korespondencji, w pokoju przesłuchań i w końcu w grobie. Mironow panicznie boi się, że zaskoczą go we śnie. W domu tworzył wymyślne przeszkody, które miały go w razie konieczności ostrzec. W końcu nadszedł i jego koniec. Został pojmany i po roku rozstrzelany. Agnessa, jako żona skazanego na śmierć oficera również zostaje aresztowana. Nie chroni jej nawet fakt, że po raz kolejny wyszła za mąż. Kobieta z luksusowych pałaców ląduje w łagrze. 
Od dawna trwa dyskusja o moralnej odpowiedzialności za ludobójstwo i inne zbrodnicze działania. Zazwyczaj mówi się o tym w kontekście niemieckich oficjeli oraz oficerów i ich żon. Czy żyjąc z kimś, kto w pracy torturuje i morduje można pozostać całkiem tego faktu nieświadomym? Mironow miał zasadę, że nie rozmawiał z żoną o swojej pracy, jednak była ona kobietą inteligentną i mogła wyciągnąć wnioski. Mogła, ale czy chciała? W swym konformizmie i woli wygodnego życia Agnessa starannie oddzielała to, co widziała za oknem, od swojego życia. Starała się nie dopuścić do siebie myśli, że ten koszmar jest efektem działań jej ukochanego i jego współpracowników. Jej siostra pisała do niej w listach o potwornym głodzie, a ona długo udawała, że to nie są prośby o jedzenie, że siostrze brakuje zbytków. Nie jestem w stanie uwierzyć w to, że można pozostawać w takiej nieświadomości. Prędzej uwierzę w efekt wyparcia. Łatwo jest przywyknąć do luksusu i aby go zachować niektórzy są w stanie przymknąć oczy na wiele rzeczy. 
Inną frapującą mnie sprawą jest hipokryzja cechująca rewolucjonistów. Rewolucja była wynikiem ogromnych różnic materialnych pomiędzy bogatą i wykształconą arystokracją, a biedną resztą społeczeństwa. Na sztandarach niesiono hasła równości i sprawiedliwości. Rozkradane majątki bogaczy miały stać się dobrem wspólnym. Szybko jednak okazało się, że wytworzyły się nowe elity. Ludzie, których niegdyś kuł w oczy wystawny tryb życia klas wyższych, teraz sami chcieli zatrudniać służbę, wydawać wystawne przyjęcia, mieszkać w pałacach. Człowiek, jest tylko człowiekiem i chociażby na sztandarach nosił najpiękniejsze hasła, to rzadko, kto postawiony przed nieograniczonymi możliwościami potrafi zachować człowieczeństwo. Władza i pieniądze rzadko uszlachetniają, znacznie częściej demoralizują. 
Spowiedź Agnessy Mironowej to rozrachunek przeszłością. Kobieta nie szuka usprawiedliwień, nie czuje wyrzutów sumienia. Zapłaciła ogromną cenę za swoje luksusowe życie. Nie chce też potępiać Siergieja Mironowa. To miłość jej życia, kochała go aż do śmierci. O swoim życiu opowiedziała Mirze Jakowienko. Nie było dyktafonów, ani notatników. Jakowienko opisała życie Agnessy z pamięci. Można mieć wiele uwag do jej historycznej wartości, jednak zyskujemy coś innego, przepełnioną uczuciami opowieść o życiu w niezwykłych czasach. Należy ją czytać - ku przestrodze. 

Mira Jakowienko, Żona enkawudzisty. Spowiedź Agnessy Mironowej, Znak, 2014, s. 448
Recenzja dla SzczecinCzyta.pl

poniedziałek, 1 września 2014

Stosik wrześniowy


Wakacje, wakacje i po wakacjach. Za oknem hulają deszcz i wiatr. Lubię jesień, ale przyznaję, że głównie tę piękną, złotą. Deszcz też ma swoje dobre strony - niezwykle przyjemnie siedzi się wtedy pod kocem, popija aromatyczną herbatę i czyta. No niestety, nie samymi przyjemnościami człowiek żyje, a prowadzanie dziecka do szkoły, chodzenie do pracy czy inne codzienne czynności w takiej pogodzie nie są już takie fajne. No nic - nie narzekam, tylko szykuję sobie lekturę na jesienne wieczory :)
Największą część stosiku wrześniowego stanowi prezent urodzinowy, który dostałam od Martyny. To obszerna biografia Himmlera autorstwa niemieckiego historyka Petera Longericha. Mam nadzieję, że znajdę czas, żeby przeczytać ją od deski do deski. Dalej jest trochę lżej - kryminał skamdynawski Jorna Liera Horsta "Jaskiniowiec". Wydawca szumnie obwołuje tego autora nowym Jo Nesbo. Wierzę, że każdy zasługuje na to, żeby być sobą, dlatego chętnie wyrobię sobię opinię o tej powieści. Kolejna na stosie jest książka "Trupia farma" Billa Bassa. Długo polowałam na tę książkę i cieszę się, że zdecydowano się na kolejne jej wydanie. Aby moje szczęście było zupełne, to wydawca zdecydował się sprzedawać ją w artakcyjnej cenie. 
Myślę, że trudno znać się na wszystkim, a przeglądając księgarniane półki mam wrażenie, że Beata Pawlikowska jest specem od absolutnie wszystkiego. No nie mogę jednak zakładać, że pani Beata nie wie co robi, dlatego postanowiłam to sprawdzić. Z szerokiej gamy książek do nauki języków obcych "Blondynka na językach" wybrałam niderlandzki. Chętnie podzielę się wrażeniami :)
No i w końcu książka Marka Rosemana "Wansee. Willa, jezioro, spotkanie". Jest to prezent od Szpieguli, która miała wielkie szczęście wykupić ostatni egzemplarz w księgarni internetowej. Jako, że dobra z niej dziewczyna, to podzieliła się ze mną swoją zdobyczą. 
Teraz pozostaje mi życzyć Wam pięknej, złotej jesieni, małej ilości obowiązków i wiele czasu na lekturę :)

wtorek, 19 sierpnia 2014

Michał Witkowski "Zbrodniarz i dziewczyna"



Michała Witkowskiego można kochać lub nienawidzić - jedno jest pewne, nie da się być wobec niego obojętnym. Nie należę do zagorzałego, komentującego, facebookowego zakonu Michaśki, jednak dałam się porwać jego urokowi. "Drwal" sprawił mi wielką radość i szybko popędziłam do księgarni po jego drugą część "Zbrodniarza i dziewczynę". Mówić o tej powieści, że to kontynuacja to trochę nadużycie. "Zbrodniarz i dziewczyna" jest samodzielną powieścią, po której, w ramach sentymentu, snują się luj, Jadzia Parszywa i pozostali bohaterowie "Drwala". Jednak nie dajmy się zwieść. Ten powrót do Międzyzdrojów, to nie jest kontynuacja. 
Nadchodzi jesień. Wszystko jest szare, bure i zimne. Po ulicach hula zimny wiatr, a w sercu Michaśki niespodziewanie maj. We włoskiej knajpce, przy dźwiękach marnego popu Michaśka zakochuje się w Studenciku. Miłość jest cierpieniem, zwłaszcza, jeśli okraszona jest katarem. Po wielu perypetiach i zabiegach ze strony miłych kelnerek para gołąbków w końcu pada w swoje ramiona. Michaśka nie wie jeszcze, że to wydarzenie zmieni jego życie.
Od tej pory wszystko kręci się jak na karuzeli. Mamy tu seryjnego retro-mordercę, śledztwo, dość dosadne opisy sekcji zwłok i wyścig z czasem. A wszystko to okraszone perypetiami ze Studenckiem. Czy mordercy uda się dopaść Michaśkę?
Trudno mi przyjąć sposób,  w jaki policja wraz z prokuraturą wprowadziła pisarza do śledztwa. Jestem w tym temacie laikiem, jednak przeraża mnie myśl, że prowadzący śledztwo policjanci ciągają za sobą zblazowanego pisarza. Mało tego, nie spełnia on zadań postawionych mu na początku, a pałęta się po śledztwie i udaje bohatera. No cóż. To pisarskie prawo. Nie można zabrać Witkowskiemu tej jego radości.
Muszę przyznać, że mam wielką słabość do tytułowej dziewczyny. Egzaltowana Michaśka drażni mnie, jednak nie umiem nie ulec jej urokowi. Uwielbiam świat Witkowskiego. Tak w Drwalu, jak i tu panuje przytłaczająca, deszczowa, mglista i zimna aura. Tu katar, antydepresanty, problemy z nadwagą i nagrzaniem mieszkania są czymś zupełnie normalnym. Długie dygresje, ironia i samozachwyt nie opuszczają autora ani na chwilę. Jest celem groźnego przestępcy jednak nie to stanowi istotę jego opowieści. Zastanawiałam się, jak wybrnie ze sceny finałowej. Odpowiedź jest prosta, szybko i chyłkiem. Tyle zabiegów, dla takiego rozwiązania...
Wiele osób zarzuca Witkowskiemu zupełnie niepotrzebną z punktu widzenia fabuły podróż do Międzyzdrojów. No cóż, może i faktycznie ma słabe uzasadnienie, ale któż autorowi zabroni? Trudno też mieć do niego żal o samozachwyt, jaki przewija się w tej jego powieści. Taki już jego styl. Albo to akceptujemy, albo nie.
Może i książka "Zbrodniarz i dziewczyna" nie rzuca na kolana, jednak spędziłam z nią miło czas. Cenię Michała Witkowskiego i całą pewnością kupię kolejne jego książki. Mam nadzieję, że autor będzie nie tylko trzymał poziom, ale pójdzie dalej. 

Michał Witkowski, Zbrodniarz i dziewczyna, Świat Książki, 2014, s. 432

wtorek, 12 sierpnia 2014

Katarzyna Bonda "Pochłaniacz"


Bardzo lubię kryminały, szczególnie te, pisane przez polskich autorów. O Katarzynie Bondzie słyszałam wiele dobrego, lecz do tej pory nie miałam okazji czytać żadnej z jej książek. Kiedy więc zobaczyłam okładkę "Pochłaniacza", uznałam, że jak nie teraz, to kiedy i zabrałam się za czytanie. 
Sasza Załuska ma za sobą trudne czasy. Kiedyś pracowała w policji, jednak jej problemy osobiste sprawiły, że musiała poszukać innego zajęcia. Urodziła córkę i podjęła studia z zakresu psychologii śledczej na Uniwersytecie w Huddersfield. Kobieta prowadzi badania nad psychologią sprawców przestępstw. Jednak po latach spędzonych na uczelni czuje, że czas coś zmienić. Dlatego wraca do Wrocławia. Chce zapewnić córce stabilizację, dlatego decyduje się podjąć pracę w banku. Los chce jednak inaczej. Już w Polsce dostaje dziwne zlecenie. Wynagrodzenie za nie zapewni jej i córce utrzymanie na kilka miesięcy. Sasza wkracza w mroczny świat gangsterów, skorumpowanych policjantów i tajemniczych morderstw. Tu nie wiadomo kto jest dobry, a kto zły, kto mówi prawdę, a kto kłamie. Jedno jest pewne, zaufać nie można nikomu. Wydarzenia z przeszłości ściśle wiążą się z teraźniejszością, a kluczem do odnalezienia sprawcy morderstwa jest odnalezienie osób zamieszanych w śmierć pewnego rodzeństwa. 
"Pochłaniacz" to pierwsza część cyklu o profilerce Saszy Załuskiej. To jeden z tych kryminałów, w których ustalenie tożsamości mordercy jest najmniejszym problemem. Fabuła stworzona jest z mnóstwa połączonych ze sobą historii. Autorka przedstawia nam każdą postać w dość szczegółowy sposób. Dlatego możemy zrozumieć, co kieruje tymi ludźmi, dlaczego podejmują takie, a nie inne decyzje. Bohaterowie są świetnie zarysowani. Wiem, że życie pisze dziwne scenariusze, jednak muszę przyznać, że losy postaci w tej powieści były zagmatwane aż za bardzo. Ilość ich życiowych doświadczeń zdecydowanie przewyższa doświadczenia większości z nas i momentami bywa to wręcz niewiarygodne. Nagromadzenie nieszczęść jest tak duże, że kolejne części tej opowieści po prostu muszą powstać. Opisane układy, powiązania i zależności nadają się na całą serię. Jeśli autorka pozostałaby przy jednym tomie, to byłoby tego zbyt dużo. Cenię zagmatwane fabuły, ale nie lubię przeładowania. 
Praca policji - tak detektywów, jak techników czy patologów opisana jest z detalami. Widać ogromne doświadczenie autorki w tym temacie - w końcu jest ona znaną i cenioną dziennikarką śledczą. Jej skrupulatność i dokładność widać w każdym miejscu. Nie zostawia dziur, fabuła jest sensowna.
Powieść nie wciągnęła mnie od pierwszej strony, ale kiedy przekroczyłam magiczne 100 stron, to siedziałam już w fabule po uszy i z zapartym tchem. Jestem ciekawa dalszych losów Saszy Załuskiej i z pewnością sięgnę po kolejne tomy z tego cyklu. Cieszę się, że zdecydowałam się na "Pochłaniacza". To kawał solidnej roboty. 

Katarzyna Bonda, Pochłaniacz, Wydawnictwo MUZA, 2014, s. 672

środa, 6 sierpnia 2014

Lauren Beukes "Lśniące dziewczyny"



Słyszeliście może o przypadku Rudolpha Fentza? Ten tajemniczy 30-letni mężczyzna zginął pod kołami nowojorskiej taksówki. Ubrany był dość ekscentrycznie, jednak nie to zszokowało stróżów prawa. Okazało się, że pan Fentz jest zgłoszony jako osoba zaginiona. Nic w tym dziwnego, gdyby nie fakt, że zgłoszenie odnotowano osiemdziesiąt lat przez wypadkiem. Według legend miejskich Fentz był podróżnikiem w czasie. 
Podróże w czasie od zawsze intrygowały i pobudzały wyobraźnię. Każdy czasem miałby ochotę zajrzeć w przyszłość lub odwiedzić dawne czasy. Obecnie nie ma takiej możliwości. Jednak dla pisarza nie ma rzeczy niemożliwych. Można stworzyć tajemniczy Dom. Z zewnątrz rozpadająca się rudera, wewnątrz komfortowo urządzony. Na ścianach ktoś napisał imiona dziewczyn. W jednym z pokoi znaleźć można mnóstwo dziwnych przedmiotów - drobiazgów osobistych, zdobyczy, prezentów dla kolejnych ofiar. Dom ma niezwykłą moc, zaprasza do siebie jedynie wybrańców. Jednym z nich jest Harper Curtis.
Lata 90-te. Młoda stażystka Kirby Mazrachi trafia pod opiekę doświadczonego dziennikarza Dana Valasqueza. Nie jest to spotkanie przypadkowe - Dan niegdyś był najlepszym dziennikarzem kryminalnym, zaś Kirby jest niedoszłą ofiarą mordercy. Dziewczyna wie, że policja przeoczyła wiele faktów, widzi że jej "morderstwo" musi być dziełem kogoś, kto już wcześniej zabijał. Dzięki pracy z Valasquezem Kirby chce połączyć fakty i odnaleźć sprawcę. Nie wie, że przyjdzie jej się zmierzyć z czymś nierzeczywistym - człowiekiem, który podróżuje w czasie i tajemniczym Domem. 
Muszę przyznać, że początkowo dałam się Lauren Beukes zaskoczyć. Pomysł na fabułę jest dobry. Byłam bardzo ciekawa, jak potoczy się śledztwo Kirby. Jednak po zakończeniu lektury został u mnie jakiś niedosyt. Autorka zostawiła nas z mnóstwem pytań bez odpowiedzi. Czy taki był jej zamierzony cel czy wyszło to przypadkowo? Opowieść o Domu dostajemy w prostych słowach, bez wgłębiania się w szczegóły. Same fakty, a nie jest ich wiele. Nie dowiemy się czym był Dom, kim były lśniące dziewczyny i według jakiego klucza je wybrano. Można podejrzewać, że to wytwór chorej wyobraźni psychopaty, jednak on poruszał się w czasie, a to już element nadprzyrodzony. 
Plusem książki jest wprowadzenie czytelnika w życie kolejnych ofiar. Podobał mi się sposób, w jaki Beukens zarysowała szczegóły historyczne i socjologiczne. Ofiary nie są postaciami uniwersalnymi, każda z nich jest przedstawicielką swoich czasów. Są dobrze w nich zakotwiczone. Poznajemy jej i lubimy. Wiemy co je spotka, jednak im kibicujemy. Mamy nadzieję, że uda im się oszukać przeznaczenie. Istnieje ogromna przepaść pomiędzy tym, jak dopracowane są poszczególne dziewczyny i tło historyczne, a tym, jak autorka pisze o samym domu. Wygląda na to, że Lauren Beukes jest dużo lepsza w opisywaniu rzeczywistości niż w jej kreowaniu. Przyznaję, że chętnie przeczytałabym porządny kryminał bez wątku fantastycznego autorstwa tej autorki. Za jakiś czas mogłaby w opisie tła doścignąć mistrza Kinga. 
Mimo wszystko polecam. 

Lauren Beukes, Lśniące dziewczyny, Dom Wydawniczy Rebis, 2014, s. 400

poniedziałek, 4 sierpnia 2014

Rafał Podraza "Rozmowy o zmierzchu"


Każdy człowiek, który staje na naszej drodze wywiera na nas jakiś wpływ. Czasem, nawet pozornie błahe i nieistotnie spotkania potrafią pomóc nam coś zrozumieć, nabrać innej perspektywy, czy zadumać się na czymś. Nie ma znaczenia, kim jest osoba, z którą styka nas los. Jednak bywają osobowości, które wpływają na całe masy ludzi. Ludzie filmu, sportu, sztuki. Nie jednorazowi celebryci, których jedynym osiągnięciem jest pozowanie na fotograficznych ściankach, ale prawdziwe gwiazdy, postacie wybitne. 
Takie gwiazdy los postawił na drodze dziennikarza Rafała Podrazy. Przeprowadził on setki rozmów i wywiadów, jednak niektóre mają dla niego szczególne znaczenie. Wybrał trzynaście z nich i opublikował je w zbiorze pt. "Rozmowy o zmierzchu". 
Różnie można interpretować ten tytuł. Z jednej strony zmierzch to najlepszy czas na szczere zwierzenia. Jego magiczna atmosfera buduje zaufanie i otwiera nas na rozmowę. Z drugiej strony zmierzch, to też kres drogi. Niektórzy z rozmówców dziennikarza już odeszli. To nadaje ich słowom dodatkowego znaczenia. Zmierzch to także schyłek pewnej epoki. Gwiazdy, które niegdyś dzięki talentowi i pracy wzmacniały swoją pozycję, teraz z żalem patrzą na współczesny show biznes. Widzą, jak łatwo dziś zaistnieć osobom pozbawionym szczególnego talentu wokalnego, za to obdarzonych wyczuciem chwili, umiejącym zaistnieć w świadomości tłumów. Większość z nich mówi o kiepskiej kondycji polskiej piosenki, o kiepskiej muzyce i mizernych tekstach. Czy kiedyś było lepiej czy to tylko nostalgia? 
W rozmowach często przywoływana jest postać Anny Jantar. Czy jej legenda opierała się na jej niezwykłym talencie, czy też opierała się na tragicznej śmierci. Jednym z rozmówców Rafała Podrazy jest nieżyjący już mąż Anny Jarosław Kukulski. W jego słowach czuje się miłość i fascynację żoną. O Annie mówią również inni rozmówcy. Staje się ona symbolem tego, co odeszło. Dawnej epoki, w której liczyła się praca i talent, a nie plotkarskie magazyny. 
Przeprowadzone przez Rafała Podrazę wywiady są krótkie. Autor nie szuka taniej sensacji, a stara się pokazać osobowości rozmówców. Nie koncentruje się na plotkach, a na tym, co istotne. Miło przeczytać takie ciepłe i spokojne rozmowy. Szczególnie polecam je fanom internetowych serwisów plotkarskich. Powinni zobaczyć, jak można rozmawiać z gwiazdami. 

Rafał Podraza, Rozmowy o zmierzu, ZLP Szczecin, 2014, s. 98
Recenzja dla SzczecinCzyta.pl

piątek, 1 sierpnia 2014

Stosik sierpniowy


Wyjątkowo piękny mieliśmy lipiec w tym roku. Dawno już nie było tylu upalnych dni na raz. Niestety nie dane mi korzystać z tego dobrodziejstwa przyrody, ponieważ pracuję. Mam nadzieję, że pozostałe pory roku będą równie piękne :)
Pocieszeniem jest fakt, że w księgarniach panuje właśnie okres wyprzedażowy i można znaleźć ciekawe ksiażki w rozsądnych cenach. Wielką radość sprawił mi zakup "Zimowej opowieści" z 50%-owym rabatem. Podobną okazją był zakup książki "Mein Kampf. Biografia książki". Ostatnimi czasy świetnym źródłem zaopatrzenia bibliofila stał się sklep Biedronka. Nie mają tam dużego wyboru tytułów, ale z reguły można znaleźć coś interesującego, w świetnej cenie. Z okazji rocznicy wybuchu Powstania Warszawskiego mieli w ofercie dwa tytuły Władysława Bartoszewskiego. Jednak ja zdecydowałam się na Rafała Ziemkiewicza "Jakie piękne samobójstwo". Bardzo zainteresowała mnie "Sztuka życia według stoików" Piotra Stankiewicza. Najpierw podczytywałam fragmenty, w końcu uznałam, że pora przeczytać całość. No i King. Czytam go od niedawna, ale przyznam, że wpadłam, jak śliwka w kompot. Stąd "Rose Madder" i "Martwa strefa". 
Dobrze, to co mi pozostaje? Życzę urlopowiczom, żeby sierpień był równie ciepły jak lipiec. A wszystkim życzę udanej lektury :)

środa, 30 lipca 2014

Stephen King "Pan Mercedes"



Dla wielu osób Stephen King jest mistrzem i wzorem. Rzeczywistość pokazała niestety, że dla niektórych jego wyobraźnia może być pożywką do negatywnych zachowań. Stworzona przez niego postać klauna Pennywise'a funkcjonuje już jako ikona popkultury. W swojej najnowszej powieści King zrezygnował ze straszenia czytelnika. Postanowił spróbować swoich sił w kryminale. Nie mógł przewidzieć, że stworzona przez niego postać Pana Mercedesa zainspiruje polskiego kierowcę do wjechania samochodem w tłum zgromadzony w ciepły, letni wieczór na sopockim molo. Tylko, czy można winić pisarza, za takie wykorzystanie jego pomysłu? Myślę, że nie.
Detektyw Bill Hodges ma na koncie wiele rozwiązanych spraw. Niestety, jest też kilka, których sprawców nigdy nie złapano. Jedną z nich jest sprawa tajemniczego Pana Mercedesa - szaleńca, który wjechał samochodem w tłum czekający na otwarcie giełdy pracy. Czas detektywa Hodgesa w policji dobiegł już końca. Odchodzi na zasłużoną emeryturę, zostawiając nierozwiązane sprawy kolegom z wydziału. Od tej pory dzień Billa wypełniają zakupy spożywcze, programy Jerry'ego Springera i zabawy rewolwerem ojca. Nic nie zapowiada tego, co ma się zdarzyć. Pewnego dnia w codziennej poczcie Hodges znajduje list od kogoś, kto przedstawia się jako Pan Mercedes. Wbrew zawartym w liście deklaracjom morderca ewidentnie czuje potrzebę dalszego zabijania. Jedną z jego ofiar ma być właśnie Bill Hodges. Nasz detektyw budzi się z letargu i z pomocą kilku zaufanych osób podejmuje próbę powstrzymania psychopaty.
Czy ten schemat jest Wam znany? No jasne. Z wielkim powodzeniem występował już w wielu powieściach kryminalnych. Muszę przyznać, że chociaż "Pan Mercedes" napisany jest sprawnie i z polotem, to nie wyróżnia się szczególną oryginalnością. Główny bohater jest sztampowy do granic przyzwoitości. Również jego towarzysze sprawiają wrażenie kalek z już istniejących postaci. Ciekawym, ale również nienowym, jest zabieg przeplatania opowieści o detektywie, rozdziałami opowiadanymi z perspektywy mordercy. Od początku wiemy kto zabija i przez nieomal 600 stron powieści czekamy, aż tę wiedzę zdobędzie również Hodges.
"Pan Mercedes", jak każda z powieści Kinga czyta się świetnie. Wartka akcja sprawia, że trudno się od niej oderwać. Nie jestem znawczynią twórczości Kinga, przeczytałam tylko kilka z jego powieści. Jednak w tej zabrakło mi tego, czym mistrz mnie oczarowuje - nie ma tu fantastycznie skonstruowanego klimatu małego miasteczka. Ta powieść jest typowym kryminałem. Takim samym, jak setki innych powieści tego gatunku. Nie wyróżnia się niczym, poza sławą jaką otoczone jest nazwisko autora. Mało tego, wszystkie znaki na niebie i ziemi zapowiadają, że spodziewać się możemy całej serii o detektywie Hodgesie.
Czy warto przeczytać "Pana Mercedesa"? Oczywiście, że warto. To idealny, lekki kryminał, na upalne dni. Jako czytelnik  jestem zadowolona, jak fanka kunsztu mistrza czuję się jednak rozczarowana. Z niecierpliwością poczekam na kolejną "straszną" powieść Kinga. 

Stephen King, Pan Mercedes, Wydawnictwo Albatros, 2014, s. 576