books on my mind: września 2012

czwartek, 27 września 2012

Małgorzata Warda "Nikt nie widział, nikt nie słyszał.."


Okładka książki Małgorzaty Wardy "Nikt nie widział, nikt nie słyszał.." od pewnego czasu "uśmiechała się " do mnie z księgarnianych półek. Ostatnio, dzięki platformie wymiany Finta, w końcu trafiła w moje ręce. Z niecierpliwością zabrałam się do czytania. 
Książka ma dwie bohaterki - Lenę i Agnieszkę. Lena jest córką wolnego ptaka, jej matka odeszła wkrótce po narodzinach drugiej córki. Gnany porywami serca ojciec przewozi swoje córki Lenę i Sarę do kolejnych narzeczonych, do kolejnych miast. Dziewczynki są bardzo ze sobą związane, ponieważ koczowniczy tryb życia nie pozwala mi nawiązanie bliższych relacji z nikim innym. Pewnego dnia Sara znika bez śladu z gdyńskiego podwórka. To wydarzenia całkowicie odmienia życie Leny i jej ojca. Teraz ona próbuje znaleźć swoje miejsce w świecie, a ojciec latami czeka w tym samym mieszkaniu na powrót młodszej córki. 
Drugą bohaterką jest Agnieszka - Agnes. Jako dziecko przeprowadziła się z matką z Polski do Francji. Matka oddała ją pod opiekę obcej kobiety. Po kilku latach niespodziewanie postanawia zabrać córkę do siebie. Dziewczyna i jej matka nie mogą znaleźć wspólnego języka. Agnieszka ucieka w muzykę, alkohol i leki. Niszczy wszystko, co udaje jej się w życiu zbudować.
Co łączy obie dziewczyny? Może wyjaśnienie przyniesie odnaleziona na plaży tajemnicza smutna  Monika Litwin?
Książkę Małgorzaty Wardy czytało mi się bardzo dziwnie. Początkowo nie mogłam wciągnąć się w akcję. Bohaterki przedstawiane były w surowy, nie budzący sympatii sposób. Bałam się, że książka ta okaże się dla mnie ogromnym rozczarowaniem.Nie wiem kiedy, zupełnie niespodziewanie znalazłam się w środku opowiadanej przez Wardę historii. Nagle czułam z bohaterkami, żałowałam ich, cierpiałam z nimi. Obie bohaterki postępują i żyją w zupełnie obcy mi sposób. Każda z nich stara się poradzić sobie z bólem i pustką w swoim życiu. Obie szukają odpowiedzi na pytania, które je dręczą.
Trudno mi powiedzieć, że "Nikt nie widział, nikt nie słyszał..." jest kryminałem. Dla mnie jest to dobrze napisana książka obyczajowa. Samo zniknięcie Sary nie jest tu opisane widowiskowo, nie na nim powinna się skupić nasza uwaga. Istotą tej książki jest to, jak porwanie może wpłynąć na dalsze życie bliskich ofiary. Nawet najgorsza prawda jest lepsza od niewiedzy o losie zaginionego dziecka.
"Nikt nie widział, nikt nie słyszał.." jest książką bardzo przejmującą. Nie jest hollywoodzką produkcją, a bolesną, szarą rzeczywistością. Autorka zrezygnowała z użycia wszelkich zaciemniaczy i uzyskała "nagi" obraz ludzkiego bólu i zagubienia. Szarość kolejnych dni, miesięcy i lat, które nie przynoszą odpowiedzi. W finale przyzwyczajony do happy endów czytelnik spodziewa się "wielkiego wybuchu", jednak nie dostaje go. Nie przewidziałam zakończenia. Ba! Byłam tym zakończeniem rozczarowana. Mówiłam do siebie "nie tak to miało być..". Może nie tak, ale w życiu nic nie jest proste, ani oczywiste. Takie też jest zakończenie książki Małgorzaty Wardy - życiowe. 


Małgorzata Warda, Nikt nie widział, nikt nie słyszał..., Świat Książki, 2010

środa, 26 września 2012

Tess Whitehurst "Magiczny dom"


Uwielbiam jesień. Tak tę piękną, złotą, jak i tą szarą i ponurą. Kiedy za oknem leje deszcz, to z przyjemnością myślę o momencie, kiedy wrócę do domu. Mój dom jest dla mnie miejscem szczególnym. To moje schronienie przed całym światem, miejsce w którym czuję się najlepiej. Dlatego też stale ulepszam go i poprawiam. Chcę sprawić, że będzie idealnie "skrojony" pode mnie. Interesuję się ezoteryką i wiem, jak ważna jest dobra atmosfera w miejscu zamieszkania. Palę pachnące świecie, i synu i ja mamy nad łóżkami łapacze snów oraz saszetki z odpowiednio przygotowaną mieszanka ziół. Dlatego też z wielką przyjemnością przeczytałam książkę "Magiczny dom" Tess Whitehurst. 
W książce tej podoba mi się już okładka. Kolorowe szybki w oknie są bardzo w moim stylu. Książka ta jest poradnikiem, w którym autorka radzi nam, jak uczynić ze swojego domu miejsce magiczne. Pewne rady są dla mnie oczywistościami - bardzo lubię sprzątanie i sama zauważyłam, jaki wpływ na mnie ma bałagan. Kiedy rzeczy są porozrzucane, czy nie na swoim miejscu, to trudniej mi zebrać myśli, czuję się zdekoncentrowana. Autorka proponuje, aby sprzątanie to odbywało się w sposób zgodny z własną energią. Nawet środki czyszczące nie muszą być zwykłą sklepową chemią. Niemniej jednak dla prawidłowego przepływu energii porządek musi być :)
Tess Whitehurst jest konsultantką feng shui. Na tych podwalinach opiera się jej koncepcja harmonijnego komponowania miejsc w domu. No w tej kwestii nie do końca się z nią zgadzam. Feng shui nie opiera się na kulturze i filozofii Zachodu. To świetny system, jednak dla mieszkańców Wschodu. Europejczycy mają inaczej rozłożone systemy wartości, niż Chińczycy. Dążą do innych celów. Dlatego, to co dobre dla buddystów, nie koniecznie musi być dobre dla mieszkańców Europy. No ale lepszy rydz niż nic. Lepiej być świadomym przepływów energii w swoim domu, niż pozostawać w całkowitej niewiedzy.
To co bardzo trafiło o mnie w książce pani Whiteurst to rozdział o kamieniach szlachetnych. Bardzo wierzę w moc kamieni i korzystam z niej w praktyce. Nie można też nie doceniać pozytywnego działania ziół, roślin, symboli i aromaterapii. Nie jestem specjalistką od ziół i w tej kwestii wolę skorzystać z pomocy osób lepiej zorientowanych w temacie. Sceptykom proponowałabym jednak ominięcie rozdziału o wróżkach.
"Magiczny dom" to książka bardzo sympatyczna. Z przyjemnością zanurzyłam się w klimat łagodności, jaki zaserwowała czytelnikom Tess Whitehurst. Z pewnością będę korzystała z porad zawartych w tej książce. Tess Whitehurst zajmie na mojej półce miejsce obok Anthei Turner i Kim Woodburn. 

Za możliwość przeczytania książki dziękuję Studiu Astropsychologii.

Tess Whitehurst, Magiczny dom, Studio Astropsychologii, 2011

poniedziałek, 24 września 2012

Charlotte Link "Echo winy"


O książkach Charlotte Link pisano już na większości blogów książkowych. Czytając te recenzję nastawiłam się do pani Link bardzo pozytywnie. Cieszyłam się, że sporo pisze, a i kolejne opisy z tylnych stron okładek były bardzo zachęcające. W końcu Nadszedł dzień, kiedy zasiadłam nad "Echem winy". Z niecierpliwością zaczęłam czytać i.... bardzo się rozczarowałam!
Pewne niemieckie małżeństwo Livia i Nathan Moor wyruszają w rejs swojego życia. Cały majątek zainwestowali w jacht, którym zamierzają dostać się na Wyspy Kanaryjskie. Dość niefortunnym zbiegiem okoliczności zaraz po wypłynięciu z portu ich jacht ulega wypadkowi. Małżeństwo wprawdzie zostaje uratowane, jednak cały ich dobytek zatonął. Nie mają zupełnie niczego. Małżeństwo trafia do małego miasteczka Nortfolk, w którym Livia niegdyś pracowała jako służąca w domu zamożnego małżeństwa Virginii i Frederika Quentinów. Była pracodawczyni postanawia przyjść z pomocą rozbitkom. W tym samym czasie w miasteczku Nortfolk zaczynają ginąć małe dziewczynki. Czy ten zdarzenia mają ze sobą coś wspólnego? 
Sam pomysł na książkę nie jest zły, ale.. Przede wszystkim bardzo, ale to bardzo irytowała mnie zblazowana, gnuśna, pretensjonalna i wiecznie marudząca Virginia Quentin. Podziwiam jej męża, że wytrzymał z tą kobietą tyle lat!. Problem i tajemnica, z którym zmagała się Virginia nie jest moim zdaniem usprawiedliwieniem jej egoistycznego zachowania. Wielkie ideały, jakimi tłumaczyła swoje postępowanie zdumiewają mnie. Dziwię się też, że pozostali bohaterowie traktowali ją poważnie. Uważam, że powinna ponieść srogą karę za swoje bezmyślne zachowanie. 
Kolejną osobą, która była prawie tak drażniąca, jak Virginia jest Nathan. Nie dość, że pani Link wtykała mu w usta sztuczne, wręcz głupie teksty, to jeszcze to jeszcze ta jego sztuka ars amandi.. Nie wiem jak jakakolwiek myśląca kobieta mogła nabrać się na coś takiego. Jego żona, którą autorka przedstawia jako nudną marudę, ma dwa razy więcej jaj niż pozostali bohaterowie. 
Czytając tę książkę zastanawiałam się, czy to ma być ten mroczny, mocny thriller? Kilka razy upewniałam się, czy aby na pewno czytam tę książkę, która tak zachwyca miliony Niemców + kilku Polaków. Cały czas czekałam na jakąś niespodziankę, nagły zwrot akcji, cokolwiek.. Wyczytałam na blogach, że w zakończeniu Charlotte Link sprawiła czytelnikom sporą niespodziankę. Czekałam na nią bardzo. Niestety, już od połowy książki wiedziałam, kto jest mordercą, także z niespodzianki nici.
Nie mogę "Echa winy" potraktować jako kryminału, nie jest to też thriller, ani tym bardziej powieść psychologiczna. Jeśli miałabym szufladkować, to podciągnęłabym ją pod marny romans z wątkiem kryminalnym. Jestem tą książką bardzo rozczarowana. Nie była warta mojego czasu. 

Charlotte Link, Echo winy, Sonia Draga, 2008

piątek, 21 września 2012

Stefan Darda "Dom na wyrębach"



Lubię horrory, chociaż Polacy w ich tworzeniu raczej nie przodują. Ostatnio, pod jednym z wpisów Honorata poleciła mi książki Stefana Dardy. Nie słyszałam o nim wcześniej, chociaż teraz doczytałam, że jego "Dom na wyrębach" był szeroko komentowany na blogach książkowych. Mi jakoś ten autor umknął i nie znałam go. Jako, że opis książki wydał mi się bardzo interesujący, to wypożyczyłam go z mojej biblioteki. 
Okładka mówi bardzo wiele o treści książki (można ją spokojnie nazwać spoilerem ;)). Wykładowca prawa z Uniwersytetu Wrocławskiego Marek Leśniewski ma poukładane życie - piękną żonę, wielkie mieszkanie, teścia rektora i ciepłą, uniwersytecką posadkę. Wszystko to znika, kiedy Marek zostaje złapany w niedwuznacznej sytuacji ze swoją młodziutką studentką. Nagłe zawalenie się dotychczasowego życia nasz bohater traktuje, jak szansę na realizację młodzieńczych marzeń - kupuje chatę na pustkowiu.Planuje tam wieść spokojnie  życie, przerywane czasem wypadami do pracy, na uniwersytet w Lublinie. Marek przypomina sobie o zarzuconym dawno temu hobby - fotografowaniu ptaków. Wyręby wydają się być idealnym miejscem do realizowania takich pasji.
Marek ma w okolicy tylko jednego sąsiada. Jest nim mrukliwy Antoni Jaszczuk. Cieszy się on w okolicy bardzo złą sławą. Krążą plotki o tym, że przed laty zabił swoją narzeczoną, ale jego ojciec, wysoki rangą działacz partyjny, wybronił go przed więzieniem. Mężczyzna wyraźnie unika kontaktu z nowym sąsiadem. Do tego okazuje się całkowitym dziwakiem - w oknach jego domu przez całe noce widać światło świecy.
Okolica jest cudowna, remont domu Marka przebiega zgodnie z planem, kontakty z przyjacielem z dawnych lat prof. Hubertem Kosmalą są bardzo udane, a i w życiu uczuciowym coś się zmienia. Jednak sytuacja zmienia się, kiedy w domu na Wyrębach pojawia się tajemnicza kobieta, której towarzyszy wołanie puszczyka..
"Dom na Wyrębach" bardzo mi się podobał. Nie z powodu wyrafinowanej fabuły - mam jej sporo do zarzucenia. Przede wszystkim wprowadzanie bardzo interesujących, ale kompletnie niewykorzystanych później elementów np. starego cmentarza, tajemniczej, zniszczonej wioski, mrocznego lasu, czy ruin starych chat. Wszystko to zapowiadało bardzo fajną historię, z elementami mrocznej tajemnicy. Jednak wygląda na to, że autor, po napisaniu połowy książki zmienił nagle zdanie w kwestii zakończenia. Wybrał wersję dość banalną i niezbyt ciekawą. Oczywiście, bardzo cieszę się, że zdecydował się oprzeć swoją powieść na wierzeniach rodzimych, ale lepiej byłoby, gdyby tę decyzję podjął na początku książki, a nie w połowie. Fabuła ma słabe punkty, ale to, co mi się w niej bardzo podoba, to klimat, jak udało się stworzyć Stefanowi Dardzie. To jak opisał proces przeprowadzki i asymilacji Marka w nowym środowisku, opisy okolicy i zachwytu mieszczucha wiejskim życiem, jest mi bardzo bliskie. Mam coś wspólnego z bohaterem tej książki, ja także doceniłabym taki dom na pustkowiu.
"Dom na Wyrębach" to debiut Stefana Dardy. Moim zdaniem ma on spore zadatki na tworzenie fantastycznych powieści. Jego fabuła trochę kuleje, ale ma dar, który bardzo cenię - potrafi wciągnąć czytelnika w kreowany przez siebie świat. To właśnie może go łączyć z wymienianym na okładce Stephenem Kingiem. Jego bohater jest człowiekiem z krwi i kości. Zachowuje się tak, jak pewnie w tej sytuacji zachowałby się każdy z nas, a to sprawia, że staje się on czytelnikowi bardzo bliski.
Bardzo chętnie przeczytam kolejne książki tego autora. Już zamówiłam w bibliotece obie części "Czarnego Wygonu". Pewnie zniknę z nimi na dłuższą chwilę, bo od "Domu na Wyrębach" oderwać się  nie mogłam.

Stefan Darda, Dom na wyrębach, Videograf II, 2008

środa, 19 września 2012

Charlaine Harris "Prawdziwe morderstwa"


Jestem fanką serialu "True blood". Bardzo lubię Sookie Stackhouse, ale najbardziej kocham oczywiście Aleksandra Skarsgarda. Bardzo podoba mi się takie małomiasteczkowe życie i bardzo chętnie zamieszkałabym w Luizjanie. Po obejrzeniu serialu czułam pewien niedosyt (oraz ciekawa byłam, jak potoczy się wątek Sookie-Eric), dlatego wzięłam się za czytanie książek Charlain Harris. Przebrnęłam przez cztery, ale dalej już nie mogłam. Książki były tak fatalne, że twórcom z HBO należy się nagroda Nobla, za zrobienie z nich tak ciekawego serialu. Mimo tego uprzedzenia postanowiłam, że dam pani Harris jeszcze jedną szansę. Padło na "Prawdziwe morderstwa". Jest to pierwsza część cyklu o Aurorze Teagarden. 
Aurora jest skromną bibliotekarką w Lawrenceton w Georgii. Dziewczyna jest całkowitym przeciwieństwem swojej obdarzonej charyzmą matki - miejscowej bizneswoman. Malutka, ciemnowłosa Roe, z całą świadomością wybrała sobie pracę bibliotekarki, wraz z jej stereotypowym wizerunkiem. Rolę swoją odgrywa ją z dbałością o szczegóły. Nosi odpowiednie ubrania, odpowiednio się czesze, prowadzi uporządkowane, nudne życie. Jej jedyną rozrywką są piątkowe spotkania klubu "Prawdziwe morderstwa". Jego członkowie spotykają się i rozkładają na czynniki pierwsze dawne zbrodnie. Oceniają materiał dowodowy, snują hipotezy i teorie dotyczące winy, bądź niewinności podejrzanych. Spotkania klubu byłyby całkiem niewinną rozrywką, gdyby podczas pewnego piątkowego wieczoru ktoś nie zabił Mammie Wright. Wydarzenie to zapoczątkowało serię morderstw wzorowanych na omawianych przez klub sprawach. W obawie o swoje życie Roe zaczyna poszukiwanie mordercy. Pomagają jej w tym urzekający słynny pisarz, który właśnie sprowadził się do miasteczka oraz trochę mrukowaty oficer miejscowej policji. 
Książkę "Prawdziwe morderstwa", a przeciwieństwie do serii o Sookie, do się przeczytać. Nie sposób nie zauważyć, że Charlaine Harris w obu tych seriach korzysta z tego samego schematu - niewinne, malutkie, skromne dziewczę (najlepiej dziewica) i dwóch mężczyzn rywalizujących o jej względy. Jeden z panów koniecznie musi być wysokim światowcem, drugi stanowi jego przeciwieństwo. W obu seriach pani Harris dużo uwagi poświęca toalecie i garderobie swoich bohaterek. Aurora, w przeciwieństwie do Sookie wydaje się być ciut dojrzalsza w kwestiach damsko-męskich. 
Zagadka, którą zaserwowała nam Charlaine Harris nie jest zbyt skomplikowana. Dość szybko można zorientować się, kto jest mordercą. Niemniej jednak książkę czyta się sympatycznie (i bardzo szybko). Bardzo podoba mi się klimat Lawrenceton i biblioteka, w której pracuje Aurora. Książki Harris mają jedną zaletę - ich akcja dzieje się w cudnych miejscach. Nie jest to lektura ani wysmakowana, ani ambitna, ani specjalnie dobra, ale można z nią całkiem przyjemnie spędzić niedzielne leniwe popołudnie.


Charlaine Harris, Prawdziwe morderstwa, Replika, 2012

poniedziałek, 17 września 2012

Karin Fossum "Za podszeptem diabła"



Wiele dobrego słyszałam o Karin Fossum. Jej książki były tak zachwalane, że kiedy zobaczyłam jedną z nich na bibliotecznej półce, to bez wahania ją wypożyczyłam. Zabrałam się za czytanie i ... zaczęły się schody. "Za podszeptem diabła" jest niezbyt obszerną pozycją traktującą o naturze ludzkiej. Napisana jest w konwencji kryminału, ale moim zdaniem jest to raczej straszny thriller psychologiczny. 
Narratorką książki jest stateczna starsza pani Irma Funder.Kobieta ta mieszka samotnie w swoim wysprzątanym domu. Jej dzień jest poukładany co do minuty. Każdy jej ruch ma sens. Nie ma w nim miejsca na jakąkolwiek spontaniczność. Żyje całkiem zwyczajna i szara, zupełnie niedostrzegana przez społeczeństwo, a przede wszystkim przez własnego syna. Pewnego dnia Irma ma pecha stanąć na drodze dwóm sfrustrowanym nastolatkom - Andreasowi i Zippowi. Aby zdobyć trochę pieniędzy na alkohol postanawiają oni napaść bezbronną kobietę. Zipp staje na czatach, a zamaskowany Andreas wchodzi do domu Irmy. Z domu tego nastolatek już nie wychodzi.
Policja prowadząca śledztwo w sprawie zniknięcia Andreasa ma niełatwe zdanie. Każda z przesłuchiwanych osób ma jakieś tajemnice. Wszystkie wydarzenia feralnego dnia są jak rozsypane puzzle. Wraz z rozwojem akcji wskakują precyzyjnie na swoje miejsce. Nic tu nie dzieje się przypadkiem. Każde słowo, gest, czy przypadkowe wydawałoby się zdarzenie prowadzą nas do finału. A finałem tym nie jest rozwiązanie zagadki zniknięcia Andreasa, a dotarcie do umysłów uczestników tych wydarzeń. Każdy z nich, łącznie z Andreasem, gra rolę jaką wyznaczyło mu społeczeństwo. Jest zbuntowany nastolatek, jest jego kochająca matka, jest miła, starsza pani z sąsiedztwa. Czym różnią się uczucia Roberta, którego historia przewija się w tle, od uczuć inspektora Sejera? Kto tu jest zły, a kto dobry? Kto jest tchórzem, a kto desperacko stara się ocalić swoją godność? Kto z nich wszystkich wie, czym jest miłość?
Bardzo trudno czytało mi się początek tej książki. Opowieść rozwijała się bardzo powoli i miałam już myśl, że widocznie z panią Fossum mi nie po drodze. Jednak nagle, nie wiedzieć kiedy dałam się porwać tej opowieści. Z fascynacją patrzyłam,jak kolejne puzzle trafiają na swoje miejsce i nie mogłam przestać czytać. 
Postacie stworzone przez Fossum wymykają się wszelkim próbom szufladkowania. Są na wskroś prawdziwe. Żadna z tych postaci nie wzięła się z powietrza. Każda ma swoją osobowość, charakter i historię, które ją stworzyły. Nie musimy akceptować motywów ich działania, ale możemy zrozumieć co nimi kieruje. 
Dopiero po przeczytaniu "Za podszeptem diabła" doczytałam, że jest to kolejny tom serii o inspektorze Sejerze. Trochę żałuję, że zaczęłam od środka. Może gdybym czytała je w kolejności, to lepiej zrozumiałabym wątek o życiu prywatnym inspektora. Mimo tego uważam jednak, że "Za podszeptem diabła" można traktować jako "osobny byt literacki".

Karin Fossum, Za podszeptem diabła, Znak, 2009

piątek, 14 września 2012

Suzanne Collins "Igrzyska śmierci"


Z popularnymi książkami różnie bywa. Czasem faktycznie zachwycają i zastanawiam się dlaczego sięgnęłam po nie tak późno, a czasem bardzo rozczarowują. O trylogii Suzanne Collins słyszałam bardzo wiele dobrego. Podobno jest zachwycająca, fantastyczna, genialna, nie można się od niej oderwać. Często porównywana do serii o Harrym Potterze, czy do sagi Zmierzch. Jako, że Harry Potter mi się podobał, za to Zmierzch to już zupełnie nie (poddałam się, kiedy Edward zalśnił), dlatego w przypadku "Igrzysk śmierci" starałam się podchodzić do nich bez szczególnego entuzjazmu (lepiej mieć miłą niespodziankę, niż się rozczarować). Okazało się, że moje podejście było bardzo słuszne. 
Fabuła jest bardzo zagmatwana. Na świecie miała miejsce wielka wojna, która zniszczyła znaną nam cywilizację. Na gruzach dawnych Stanów Zjednoczonych powstało totalitarne państwo Pan. Składało się ono z 13 Dystryktów i rządzącego nimi Kapitolu. Pewnego dnia Dystrykty zbuntowały się przeciwko Kapitolowi. Wybuchła krwawa wojna, w skutek której jeden z Dystryktów został zniszczony, a pozostałe zostały obłożone wieloma karami. Jedną z nich był obowiązek wyznaczania z każdego Dystryktu pary, dziewczyny i chłopaka,  którzy mieli reprezentować swój rejon w strasznej walce na śmierć i życie, czyli Głodowych Igrzyskach. Impreza ta była wielkim wydarzeniem, transmitowanym przez telewizję w całym państwie Pan.Wygrać i przeżyć ją mogła tylko jedna osoba, 
Bohaterką "Igrzysk śmierci" (w sumie nie rozumiem dlaczego tłumacze nie nie pozostawili w tytule nazwy Głodowe Igrzyska) jest Katniss Everdeen, która wraz z Peetą Mellarkiem ma reprezentować Dystrykt 12 podczas kolejnej edycji morderczej imprezy. Katniss jest młoda, piękna i ma w sobie żyłkę rewolucjonisty. Do tego ekipa Dystryktu 12 wymyśla bardzo ciekawą strategię na przetrwanie.
Bardzo szybko dałam się porwać książce Suzanne Collins. Z zapartym tchem śledziłam losy Katniss i Peety. Nie mogłam się oderwać od tej książki aż do ostatniej strony. Może dlatego przeczytanie jej zajęło mi tylko jeden dzień. Fabuła jest bardzo ciekawa, a rzeczywistość państwa Pan nakreślona wyraziście i przekonująco.  Akcja toczy się wartko i jest interesująca, a jej nagłe zwroty nie pozwalają się oderwać od książki. 
Nie zgadzam się z opiniami, że "Igrzyska śmierci" to książka genialna i fenomenalna. Po skończeniu pierwszego tomu nie mam ogromnej potrzeby pędzenia do księgarni po kolejne (niestety szczecińskie biblioteki nie mają tej trylogii na stanie). Owszem, pewnie je przeczytam, ale nie wiem kiedy. Rzeczywistość przedstawiona przez autorkę była tak wymyślna, że z ogromnym zaciekawieniem obejrzałam ekranizację "Igrzysk śmierci". Film niestety przegrywa z moją wyobraźnią (nie rozumiem, czym kierowano się obsadzając rolę Peety), nie mniej jednak obejrzałam go z przyjemnością. 

Suzanne Collins, Igrzyska śmierci, Media Rodzina, 2009

środa, 12 września 2012

Olga Rudnicka "Lilith"


Lipniowo to niewielka miejscowość, która ma ciekawą przeszłość. To tu właśnie spalono na stosie ostatnią czarownicę w Europie. Była nią mieszkanka miejscowego dworu - hrabina Anastazja, która obcowała z demonem, zaszła z nim w ciążę, a potem w szale zabiła i owoc swojego grzechu i swego niewinnego małżonka. Od tej tragedii minęło 200 lat, ale miasteczko świetnie wykorzystuje tę legendę, jako motor swojej gospodarki. Lipniowo utrzymuje się z magii, organizuje sabaty dla wyznawców wicca i wszystkich osób zainteresowanych magią i pogaństwem. Wprawdzie sytuacja ta spędza sen z oczu miejscowego proboszcza, jednak miasteczko ma się dobrze. Lipniowo jest polskim Salem. 
Do tej właśnie miejscowości przyjeżdża małżeństwo Sianeckich. Piotr odziedziczył właśnie owiany złą legendą dworek i postanowili z żoną Lidką, że będzie to świetne miejsce do wychowywania ich pierwszego dziecka. Wprawdzie ciężarną Lidkę niepokoi ta przeprowadzka, ale przecież dobro dziecka najważniejsze. Wkrótce Lidka  poznaje właścicielkę miejscowej księgarni okultystycznej Edytę Mielnik. 
Do Lipniowa przyjeżdża także zrozpaczony mężczyzna, który poszukuje zaginionej córki. Ostatnio była ona widziana właśnie w tym miasteczku. Przypadkowo trafia on do księgarni Edyty. Od tej pory akcja się zagęszcza. Okazuje się, że córka pana Jana nie jest jedyną młodą blondynka, która zaginęła w Lipniowie. Czy grasuje tu seryjny morderca?
"Lilith" jest kryminałem z wątkami okultystycznymi. Akcja dzieje się w przepięknym miejscu, a atrakcje serwowane przez miejscowych z całą pewnością przyciągnęłyby wielu turystów i ciekawskich (sama wybrałabym się tam na wakacje). Książka ta szybko wciąga i trudno się od niej oderwać. Czyta się błyskawicznie. Jest to sympatyczny, bezpretensjonalny kryminał, który nie aspiruje nawet do udawania, ze jest ambitny. Postacie zarysowane są różnie - autorka chyba do końca nie mogła się zdecydować na kim oprzeć akcję. Nie jest to zabieg celowy, pewnie tak wyszło w trakcie pisania. Efektem tego jest całkiem fajna kobieta z biglem, czyli Edyta i zupełnie pozbawiona jakiegokolwiek charakteru i osobowości Lidka. Wiem, że kobiety w ciąży bywają dziwne, ale reakcje Lidki są zupełnie pozbawione nawet odrobiny naturalności. Można się oczywiście przyczepić do odrealnionych warunków pracy policji, czy samej intrygi, ale myślę, że spokojnie można to pani Oldze darować. Klimat książki jest bardzo sympatyczny i ciepły, intryga wciągająca, zdania napisane gładko. Czego więcej chcieć od kryminału?
Nie żałuję czasu spędzonego z "Lilith". To idealna książka do pociągu, czy poczekalni u lekarza.Jeśli trafię na kolejne książki Olgi Rudnickiej, to z pewnością je przeczytam. Jeśli trafię, bo specjalnie szukać ich nie będę ;)

Olga Rudnicka, Lilith, Prószyński i S-ka, 2010

poniedziałek, 10 września 2012

Marcin Mortka "Miasteczko Nonstead"



Nathaniel McCarnish ma wszystko. Napisał świetną książkę, która stała się bestsellerem, jest sławny i bogaty. Ma wspaniałą narzeczoną Fionę, którą bardzo kocha. Nagle wszystko się zmienia. Pod wpływem jego książki pewien nastolatek popełnia samobójstwo. Nathan zmuszony jest przed sądem udowadniać, że nie nie jest winny tej śmierci. Do tego Fiona zaczyna się dość dziwnie zachowywać, aż pewnego dnia znika. Zmęczony sytuacją Nathan postanawia zostawić za sobą stare życie i wrócić do miejsca, gdzie wraz z narzeczoną byli najszczęśliwsi, do miasteczka Nonstead. Pisarz myśli, ze tu odnajdzie spokój. Nic bardziej mylnego. W Nonstead panuje strach. Najgłębiej skrywane lęki każdego, kto tu zawita stają się rzeczywistością. Trudno ocenić, gdzie przebiega granica pomiędzy rzeczywistością, a sennym koszmarem. Czy całe zło miasteczka kryje się opuszczonej leśnej chacie? Czy w Nonstead zamieszkał demon? Nathanowi przyjdzie zmierzyć się z koszmarem.
Od czasu poznania sympatycznego wikinga Tappiego z Szepczącego Lasu bardzo chciałam zapoznać się z "dorosłą" twórczością Marcina Mortki. Nie jestem fanką fantastyki, a lubię horrory, więc więc wybór tytułu był prosty. "Miasteczko Nonstead" zachęca już wizualnie - ciekawa okładka, idealny rozmiar, fajnie oprawiona. Opis z tyłu książki niewiele mówi o jej treści, za to zachęcająco zapowiada nam pogrążenie się w prawdziwym strachu. I to prawda, bohaterem książki Mortki zdecydowanie jest strach. Fabuła jest bardzo interesująca i, wbrew pozorom, niebanalna. Książka ta trzyma w napięciu do samego końca. Podoba mi się rozwiązanie, które zaproponował autor - nie jest oklepane i oczywiste. 
Mam kilka zastrzeżeń, co do dialogów i monologów prowadzonych przez bohaterów. Niektóre z nich są dość sztuczne. Z minusów wymienić mogę też zabieg przeniesienia akcji do USA. Nie jest on niezbędny, ani kluczowy dla fabuły - akcja spokojnie mogła zostać w Polsce (tym bardziej, że w tej mortkowej Ameryce realia są zdecydowanie polskie)
Cieszę się, że poznałam pana Mortkę i jestem pewna, ze przeczytam kolejne jego książki. "Miasteczko Nonstead" bardzo pozytywnie wyróżnia się na tle innych książek grozy powstających w Polsce. Czuć w niej powiew świeżości, nawet jeśli dla niektórych schemat fabuły pozornie trąci banałem. I tak teraz sobie siedzę i dumam, może poczytać i tę fantastykę? 

Marcin Mortka, Miasteczko Nonstead, Fabryka Słów, 2012

sobota, 8 września 2012

M. William Phelps "Za młoda na śmierć"


16-letnia Adrianne Reynolds nie miała łatwego życia. Skomplikowana historia jej przyjścia na świat, ciągłe przerzucanie między rodzicami, nieustające zmiany opiekunów i znikanie osób dla niej ważnych z jej życia sprawiły, że dziewczyna ukojenia szukała w narkotykach i seksie bez zobowiązań. Czuła nieustanną potrzebę potwierdzania swojej atrakcyjności i podbudowywania ego. W końcu postanowiła zmienić swoje życie. Wyjechała z rodzinnego Teksasu i zamieszkała z ojcem i macochą. Chciała wieść spokojne życie, skończyć szkołę, może zostać piosenkarką. Pewnego dnia dziewczyna nie wróciła ze szkoły. Ostatnimi osobami, które ją widziały są jej znajomi - Sarah Kolb i Cory Gregory. Czy mówią oni prawdę o tym ostatnim spotkaniu?
Książka "Za młoda na śmierć" bardzo mną wstrząsnęła i pozostawiła we mnie uczucie niesmaku. Wiedziałam, że dzisiejsza młodzież jest trudna, jednak to, co zostało opisane przez Phelpsa, to jakaś okrutna patologia. Nie ma tam ani jednego dzieciaka, który miałby chociaż szczątkową moralność i jakiekolwiek zasady etyczne. W grupie Juggalos, do której należeli wszyscy młodzi bohaterowie tej książki nie ma żadnych zasad, każdy robi co chce, a najwyższym prawem jest kaprys jednej humorzastej pannicy. Całe to towarzystwo uważa się za lepszych od reszty świata i za nic ma obowiązujące normy społeczne.Wiem oczywiście, jakie potrafią być nastolatki, ale te dzieciaki to przypadek skrajny. Mam nadzieję, że mój syn nigdy nie trafi w takie towarzystwo.
Trudno mi oceniać literacką wartość "Za młodej na śmierć", gdyż moim zdaniem wartości takiej nie ma. To kolejna książka tego autora, którą czytałam i zdumiewa mnie jak łatwo w dzisiejszych czasach zarabiać na cudzym nieszczęściu. M. William Phelps "specjalizuje" się w nurcie true crime. Wyszukuje wyjątkowo straszne historie i sprzedaje je w postaci swoich wypocin. Nie ma tam ani ładu, ani składu. Pełno tam powtórzeń, uderzania w łzawe tony, błędów rzeczowych, a trafiają się i ortograficzne (ale to akurat nie jest wina autora). Mimo mojego współczucia dla Adrianne Reynolds i jej rodziny, "Za młodą na śmierć" kończyłam czytać w wielkich bólach. Obiecuję sobie, ze nie przeczytam już ani jednej książki pana Phelpsa, chociaż znam siebie i wiem, ze się skuszę (nie umiem wytłumaczyć tego zjawiska).
Tak więc podsumowując - książkę tę, ku przestrodze, powinni przeczytać wszyscy rodzice, jednak uprzedzam - napisana jest tragicznie.

M. William Phelps, Za młoda na śmierć, Hatchette Polska, 2012

wtorek, 4 września 2012

"Podziel się książką"

W ostatnią niedzielę w Szczecinie miała miejsce bardzo fajna impreza, organizowana przez Fundację "Między wierszami". Każdy chętny mógł przynieść na szczecińskie Jasne Błonia książki, które już przeczytał i  w zamian mógł wybierać w stosach zgromadzonych na miejscu. Przygotowano 6 tematycznie podzielonych straganów. Łowy książkowe umilali wykonawcy grający na fortepianie. Dzieci mogły posłuchać czytanych bajek. Były balony, malowanie twarzy i mnóstwo innych atrakcji. 
Impreza bardzo mi się podobała. Pozbyłam się części książek, zdobyłam nowe do czytania, spędziliśmy z synu miło czas (synu też zanurkował w stosy książek na stoisku dziecięcym ).









 No i oczywiście nie mogłabym nie pochwalić się stosikiem ;)



poniedziałek, 3 września 2012

Tana French "Zdążyć przed zmrokiem"



Pewnego sierpniowego dnia trójka dzieciaków wchodzi do lasu. Z tej wyprawy wraca tylko jeden z nich - Adam. Jest on w ogromnym szoku, cały podrapany i poraniony, jego buty są pełne krwi. Najgorsze jest to, że zupełnie  nie pamięta tego, co zdarzyło się jemu i jego przyjaciołom. Mimo wysiłków policji, rodziców i psychologów chłopak nigdy nie przypomniał sobie wydarzeń sierpniowej nocy, a ciał jego przyjaciół nie odnaleziono. 
Mija 20 lat. Adam próbuje znaleźć swoje miejsce w życiu. W końcu decyduje się zostać policjantem. Aby uwolnić się od prześladujących go dziennikarzy i aby odciąć się od przeszłości zmienia imię na Rob. Ale przeszłość nie daje o sobie zapomnieć. Dorosły już Rob, obecnie detektyw w dublińskim wydziale zabójstw (autorka dodaje w podziękowaniach, że w rzeczywistości wydział taki nie istnieje), dostaje do rozwiązania sprawę śmierci małej Katy Devlin. Dziewczynkę znaleziono na wykopaliskach archeologicznych, pod lasem, w którym niegdyś zginęli przyjaciele Adama. Wszystko wskazuje na to, że sprawy coś łączy. Rob wraz ze swoją partnerka Cassie musi zmierzyć się, nie tylko z prowadzonym śledztwem, ale z demonami przeszłości. 
"Zdążyć przed zmrokiem" jest książką dla mnie dość zdumiewającą, napisaną w bardzo ciekawym stylu i wielowątkową. Z jednej strony mamy sprawę morderstwa Katy, w której pojawia się mnóstwo rożnych wątków, a z drugiej skomplikowany portret człowieka z traumą. Kogoś, kto nie umie tworzyć dobrych relacji z ludźmi, kto boi się własnych wspomnień, ciągle obwiniając się o to, że przeżył. Ze wszystkich sił nie chce przypomnień sobie wydarzeń sierpniowego dnia, a z drugiej dręczy się nimi. 
Tana French stworzyła bardzo barwne postacie, które są ze wszech miar ludzkie, żywe i wielowymiarowe. Mało tego, mimo iż zachowują się irracjonalnie, to jednak możemy zrozumieć motywy ich postępowania.  Postacie są spójne i prowadzone bardzo konsekwentnie. Złożoność bohaterów czyni ich bliższymi nam. Nie powiem, że jest to dzieło wybitne, ale z całą pewnością jest to dobra, solidna książka kryminalna, z porządnie zarysowanym tłem. Autorka celowo zaburza nasze postrzeganie postaci, nie ma tych złych i tych dobrych. Każdy jest ludzki. Ilość szczegółów i drobiazgowość w opisywaniu wydarzeń i postaci jest imponująca. Jednak spowalniała ona czytanie. Wątek kryminalny nie przebiegał wartko, a snuł się powoli, w tempie prowadzonego śledztwa. Takie tempo narracji może nużyć. 
"Zdążyć przed zmrokiem" jest pierwszą książką Tany French. Jest to debiut bardzo udany. Ma w sobie coś nieuchwytnego, coś co stać się może znakiem rozpoznawczym tej autorki. Mimo, że pisana jest z perspektywy Roba, to jednak całość książki ma w sobie coś zdecydowanie kobiecego. Do tego autorka zadbała w niej o każdy szczegół.  "Zdążyć przed zmrokiem podobało mi się i z pewnością sięgnę po kolejne powieści pani French. 

Tana French, Zdążyć przed zmrokiem, Wydawnictwo Albatros, 2009

sobota, 1 września 2012

stosik wrześniowy


Lato się powoli kończy i nadchodzi moja ukochana pora roku. Kocham taką piękną, słoneczną, pumpkinową jesień, ale ta szara i deszczowa też ma swój urok. To najlepszy czas, żeby zawinąć się w koc, zaparzyć sobie herbatę i czytać. Taaaa... tak to wygląda w mojej wyobraźni, a w praktyce oznacza wstawanie w ciemnościach, wychodzenie na deszcz, wożenie i odbieranie synu z przedszkola i zajęć dodatkowych, a kiedy dotrę już do domu, to marzę tylko o śnie. Ale co tam, kocham jesień:)
Ostatnio z biblioteki przyniosłam taki oto stos.
O Karin Fossum czytałam wiele dobrego. Opis z okładki tej książki też wydał mi się interesujący. Zapowiada się ciekawie. 
"Za młodą na śmierć" czytam z jakichś niewytłumaczalnych dla mnie powodów. Ani chybi muszę być masochistą, ponieważ poprzednia książka M. Williama Phelpsa była koszmarnie słaba. No ale nie można skreślać autora po jednej książce ;) 
"Lilith" ma bardzo zróżnicowane recenzje. Jedni ją chwalą, inni mieszają z błotem. Muszę ocenić sama.
Marcin Mortka urzekł mnie ostatnio przygodami Tappiego. Bardzo ciekawa jestem jego "dorosłych" książek. 
Co to Phillippy Gregory, to długo broniłam się przed jej fenomenem. Okładki jej książek zachwycają w każdej księgarni. Nie jestem fanką powieści historycznej, ale postanowiłam, że spróbuję. Nie można czegoś odrzucać, jeśli się tego nie pozna.
No i na koniec książka "Mroki dnia", o której zupełnie nic nie wiem. Opis z tyłu wydaje się interesujący. Zobaczę co to :)