books on my mind: lutego 2012

poniedziałek, 27 lutego 2012

Jerzy Stegner "Żydówka Noemi"


Na okładce „Żydówki Noemi” widzimy orientalnej urody kobietę na tle ruin. Ta okładka przyciągnęła mój wzrok. Niezbyt uważnie rzuciłam okiem na opis książki – powieść o charakterze kryminalnym, z gettem w tle – może być ciekawie. Potem zaczęłam tę książkę czytać…
Jest styczeń 1942 roku. W okupowanej Warszawie żyje się bardzo ciężko. Pewnego dnia Leszek Groniowski na strychu domu, w którym mieszka znajduje Żydówkę, która ma właśnie atak epilepsji. Leszek i jego rodzina decydują się na przenocowanie dziwnej dziewczyny. Decyzja ta ma zaważyć na losach całej rodziny.
„Żydówka Noemi” opowiada zagmatwaną historię, w której występuje wielka miłość Leszka do pięknej Żydówki, tajemnica, likwidacja getta, ruch oporu, a to wszystko na tle życia codziennego wojennej Warszawy.  W książce tej intryga jest tak zagmatwana, że aż nieprawdopodobna. Oczywiście rozumiem, że łatwiej jest dostrzegać tylko martyrologiczną stronę getta, ale oczywiste jest, że żyli tam też ludzie, którzy bogacili się na nieszczęściu swoich pobratymców. Getto sprzyjało wszelkiego rodzaju nadużyciom, oszustwom. Tak ekstremalna sytuacja powodowała, że w ludziach budziły się najgorsze instynkty. Żydzi, którzy chcieli przeżyć za wszelką cenę byli wykorzystywani przez żądnych zysków oszustów żydowskich i polskich. W gettcie roiło się od kolaborantów, szpiclów i donosicieli. Utworzone na rozkaz Niemców rady żydowskie  Judenraty i policja żydowska czynnie uczestniczyły w rejestrowaniu i wysyłaniu Żydów do obozów.
A czy Polacy byli lepsi? Oczywiście lubimy myśleć o sobie, jako o bohaterach, dzielnie ratujących skazanych na zagładę i kryjących ich w swoich domach. Rzeczywistość była jednak bardziej szara. Pomijam tu Polaków, którzy denuncjowali ukrywających się uciekinierów z getta, czy okradających ich i mordujących (pomijam ich świadomie, gdyż w czasach książek Tomasza Grossa wiele mówi się na ten temat). Wielu Polaków najzwyczajniej na świecie bało się o życie swoje i swoich rodzin. Nie chcieli ryzykować.
A jak to ma się do „Żydówki Noemi”? Kiedy okazało się, że książka ta jest po prostu słaba, zaczęłam uważnie czytać to, co napisano z tyłu okładki. Wyczytałam tam, że autor wielokrotnie podejmował próby wydania swoich książek, ale nie wydawnictwa nie były zainteresowane dziełami pana Stegnera. No to w sumie wiele tłumaczy... Fani autora wypisują, że poprzedni system bał się kontrowersyjności przedstawionego w „Żydówce Noemi” obrazu getta. Moim zdaniem wydawnictwa poznały się na talencie pisarskim Stegnera. No bo co dostajemy w jego książce? Papierowe postacie, bez wyrazu i charakteru, fatalne dialogi, wydumaną i pozbawioną sensu intrygę. Pierwsza część książki jest najzwyczajniej na świecie nudna. Gdzieś w okolicach 220 strony autor przypomniał sobie, że to ma być kryminał, akcja zaczyna się zagęszczać i prowadzi nas mozolną drogą do niezbyt ciekawego finału.
Oczywiście cenię ludzi z pasją i cieszę się, że pan Stegner takąż posiadał. Niestety moją pasją nie jest czytanie tego, co pan ten napisał – zmarnowałam czas.


Jerzy Stegner, Żydówka Noemi, Maszopernia Literacka i Gdański Kantor Wydawniczy, 2010

niedziela, 26 lutego 2012

Cees Nooteboom "Utracony raj"



Almut i Alma od „zawsze” są nierozłączne. Rozumieją się bez słów, mają różne natury, jednak wspólne sposób postrzegania świata i wspólne marzenia. Fascynuje je historia plemion Aborygenów i kultura Autralii. Tam widzą swój raj, a jego przemijanie je zasmuca.
Bardziej praktyczna Almut pilnuje, żeby dobrze zaplanować ich przyszłość, pilnuje, żeby miałby umiejętności pozwalające im utrzymanie się w czasie podróży – dziewczyny zostają masażystkami. Wszystko idzie dobrze, a marzenie jest coraz bliżej spełnienia. Wtedy Alma postanawia przejechać się samochodem. Ta przejażdżka ma tragiczne skutki – Alma zostaje napadnięta i wielokrotnie zgwałcona. To przeżycie zmienia ją, burzy całą osobowość dziewczyny. Nie może się ona pozbierać. Almut postanawia zabrać ją do Australii mimo wszystko. Może tam przyjaciółce uda się odzyskać utracone życie.
Australia staje się dla Almy miejscem, w którym zaczyna odbudowywać swoją osobowość. Nie wie kim jest, nie wie kim chciałaby być. Jak gąbka chłonie to, co widzi i ją otacza. Podziwia sztukę, więc drogi  do siebie i do swojej seksualności szuka przez romans z malarzem. Wie, że wszystko co robi jest tylko środkiem do zrekonstruowania siebie. Dużo słucha, wiele widzi. Tam także próbę przechodzi przyjaźń dziewczyn.
Kiedy Almie i Almut kończą się pieniądze los rzuca je do Perth, gdzie na festiwalu teatralnym odgrywają role poszukiwanych aniołów. Almut groźnie dzierży miecz, a Alma nieśmiało i cicho leży w szafie. Pewnego dnia, tuż przed końcem festiwalu do szafy Almy dociera Erik Zondag – zmęczony życiem holenderski krytyk literacki. Jest on pewien, że znalazł swojego anioła. Prawdziwego anioła.
Historie Almy i Erika są kompletnie różne – widać to już w samej formie opowieści. Część Almy jest poetycka, przepojona filozofią, głębią i poszukiwaniem siebie. Część Erika, to opowieść zmęczonego, wypalonego człowieka, który zbyt dobrze zna życie (różnicę widać nawet w sposobie konstruowania zdań). Paradoksalnie, mimo, iż Almę spotkała dużo większa tragedia, to jednak ma ona w sobie tę charakterystyczną dla dzieci ciekawość świata i pokorę wobec tego, co odkrywa. Życie Erika przebiega bez większych burz, ale to właśnie on z całą świadomością poddał się, nie walczy już o siebie. Nie walczył, dopóki nie spotkał Almy. Był pewien, że przez krótki moment  niebo było na wyciągnięcie ręki, a potem znowu zniknęło. To sprawiło, że Erik nie wierzył już w nic.
Los jednak bywła przewrotny. Zupełnie niespodziewanie znowu przecina drogi Erika i Almy. Czy to moment, w którym Erik obudzi się z marazmu? Zrozumie, że warto żyć zawsze i mimo wszystko? Na te pytania pisarz nie odpowiada. Z tym pytaniem czytelnik musi poradzić sobie sam.
Dla Ceesa Nootebooma fabuła jest tylko pretekstem do rozważań o sensie życia. Każdy za nas nosi w sobie raj i każdy może ten raj utracić. Wszystko zależy od nas samych. „Utracony raj” jest niezwykle poetycką metaforą poszukiwania sensu istnienia. Pisarz prowadzi nas ścieżkami rozmyślań, ale w połowie drogi zostawia nas, każe każdemu z nas znaleźć swoją drogę do celu. Może warto potraktować ją jako drogowskaz i pomoc przy wartościowaniu priorytetów w naszym życiu? Moim zdaniem warto.
 
Cees Nooteboom, Utracony raj, W.A.B., 2012

Recenzja dla Szczecinczyta.pl

piątek, 24 lutego 2012

Krzysztof Kotowski "Kapłan"




Uwielbiam wszelkiej maści thrillery, horrory i inne powieścidła powodujące dreszczyk emocji. Po ostatniej mojej fascynacji serią o Eberhardzie Mocku Marka Krajewskiego, uprzejmy pan z Empiku polecił mi ,,Kapłana''. Dodał także, że jego zdaniem ta książka jest nawet lepsza od serii Krajewskiego. No i co tu mamy...
Powieść Kotowskiego składa się z dwóch części: ,,Kapłan'' i ,,Noc kapłanów''. Muszę przyznać, że część pierwsza wciągnęła mnie. Dość trudno obecnie o wyjątkowo oryginalną fabułę, więc i tu czuć nawiązania do modnych swego czasu książek Dana Browna, jednak dałam się porwać akcji. Pewnego dnia pewien ksiądz katolicki odzyskuje pamięć swoich przodków. Zyskuje tym samym wielką wiedzę i umiejętności. Niestety, sytuacja nie jest tak różowa, gdyż na świecie od wielu wieków istnieje tajne bractwo, które ma skomplikowaną teorię na temat podstaw religii oraz uparcie szuka Kapłana, w celu przeprowadzenia rytuału. Fabuła miała pewne niedociągnięcia i niedopracowania. Sam fakt odzyskania pamięci pokoleńto pomysł niezły, jednak autor nie bardzo wiedział, co z tym dalej zrobić. Czekałam na punkt kulminacyjny, w którym straszne bractwo zmierzy się z wszechmocnym Kapłanem. Jednak się nie doczekałam. Pan Kotowski nagle zmienił zdanie. Wybrnął z zawiłości metodą przecięcia węzła gordyjskiego, czyli nijak. Napięcie spadło i zrobiło miejsce rozczarowaniu. Część druga jest wtóra w stosunku do pierwszej. Na zasadzie spiętrzenia dodano drugiego Kapłana, a dokładnie Kapłankę. Relacje miedzy nimi są nielogiczne. Bohaterowie nie przekonują do siebie. Są papierowi, nie ma w nich życia.
Do tego wszystkiego bardzo widoczne są różnice w stylu pisania poszczególnych fragmentów tekstu. Być może to kwestia redakcji. Styl nierówny. Książkę tę polecam na podróż pociągiem, czy na plażę (jak już będzie czas plażowania).
Kojarzy mi się z płytami gwiazdek pop. Produkt miły, niezbyt frapujący, napisany w zamierzeniu jako bestseller (i zapominany natychmiast po przeczytaniu). I ten efekt udało się autorowi osiągnąć.

Krzysztof Kotowski ,,Kapłan'', wydawnictwo Cat Book, 2008 

czwartek, 23 lutego 2012

Michał Witkowski "Drwal



Gdzieś kiedyś przeczytałam, że książka „Drwal” Michała Witkowskiego była podobno najczęściej ściąganym nielegalnie ebookiem w 2011 roku. Nie wiedziałam wtedy kim jest Michał Witkowski i dlaczego oni wszyscy tak go kradną. Trochę mnie to zaintrygowało. Skorzystałam z promocji w Matrasie i z 25%-owym rabatem nabyłam swój własny, legalny egzemplarz „Drwala”. (w tym miejscu pragnę zauważyć, że gdyby weszła w życie ustawa Acta, to zapewne nadal żyłabym w nieświadomości istnienia pana Witkowskiego).
Książka wydana jest w sposób idealny. Ma świetne wymiary, cudną obwolutę i jak się postuka palcami w okładkę, to wydaje piękny dźwięk. Niby w książce najważniejsza jest treść, ale co tam, zdarza mi się oceniać książkę po okładce.
Początkowo bohater „Drwala” – Michał Witkowski potwornie mnie irytował. Pretensjonalny do granic możliwości. Egzaltowany, zblazowany, z egocentrycznym słowotokiem i poczuciem wyższości nad resztą ciemnej masy. I przyjeżdża takie warszawkowe  to-to do Międzyzdrojów – odpocząć, odciąć się, może i jakąś książkę napisać. Zaszywa się w leśniczówce z nieznanym sobie drwalem i zanurza się w świat tabletek uspokajających, nasennych, przeciwlękowych i wszystkich innych.
Akcja zaczyna się zagęszczać, kiedy na przystanku w Międzyzdrojach Witkowski upolowuje sobie luja. Luj jest zwierzęciem stadnym, trudno go oddzielić od grupy. Luj jest dziki i należy go podchodzić ostrożnie, bo może się spłoszyć (a o tym Witkowski przez chwilę zapomniał). Dziki i nieoswojony luj może być źródłem różnych problemów. No i jest. Pod pretekstem odkrywania tajemnicy leśniczówki i małomównego drwala pisarz zaczyna proces oswajania luja. Wtedy nagle akcja wymyka się spod kontroli.
Mamy tu wszystko – pościgi, gangsterów, tajemnicę, lokalną femme fatale. Każdy coś ukrywa, każdy ma swoje porachunki do załatwienia. Witkowski pyta nas zaczepnie, po której ze stron się opowiemy? Przy kim zostanie nasza sympatia?
W „Drwalu” mamy całą plejadę absolutnie cudownych postaci. Luj – dziki, lecz o dobrym sercu. Drwal – może doktor, a może jednak nie. Rozklekotany – kim u diabła jest Rozklekotany? Goguś, lokalni gangsterzy, obsługa wymarłego po sezonie hotelu, no i zwariowany, udający Szweda  performer Mieszko. Moją szczególną sympatię zdobyła prostytutka Jadwiga Parszywa, a scena, kiedy snuje się ona kompletnie pijana po lesie, wołając: „Luuujjjjuuu! Luuujjjuuuu!” rozbawiła mnie do łez. Aha, zapomnieć nie mogę także o miłośniku książek o Hitlerze (też lubię książki o Hitlerze) – recepcjoniście Kaczorze vel Kaczoroffsky.
„Drwal” jest rewelacyjny. Poczucie humoru Witkowskiego – strzał w dziesiątkę. Te egocentryczne słowotoki, które początkowo mnie irytowały teraz uważam za mistrzowskie. Witkowski jest ironiczny, ale nie tylko w stosunku do opisywanego świata, ale przede wszystkim w stosunku do siebie. Do tego wspaniale operuje on słowem.
„Drwal” wart był swojej ceny (i to nawet przed rabatem -25%). Cieszę się, że mogłam zasilić konto pana Witkowskiego – może teraz będzie miał ciut większe możliwości nakupienia lujowi. A ten luj wart jest każdej gry z Empiku.

Michał Witkowski, Drwal, Świat książki, 2011

Ira Levin "Żony ze Stepford"



Małżeństwo ze stażem – Joanna i Walter – decydują się na opuszczenie miasta i spełnienie swego, typowego dla Amerykanów, marzenia, czyli kupna domu w uroczej miejscowości Stepford. W Stepford wszystko jest idealnie sielskie – są piękne, zadbane domki, czyste, bezpieczne uliczki, cudowni sąsiedzi. Wśród mieszkańców miasteczka można spotkać naukowców, wykładowców akademickich, genialnego ilustratora czasopism, czy pisarkę książek dla dzieci. Wszystko w tym miejscu byłoby wspaniałe, gdyby nie zbytni perfekcjonizm okolicznych gospodyń domowych. Joanna nie jest zagorzałą feministką, ma jednak swoje pasje – interesuje się fotografią, czyta książki i lubi grać w tenisa. Jej ambicją nie jest zostanie miejscową Marthą Steward. Zaintrygowana i zdziwiona patrzy więc na idealne panie domu, które nie mają żadnych zainteresowań, ani żadnych potrzeb. Ich życie sprowadza się do obsesyjnego sprzątania, przy czym zawsze mają piękne fryzury, nieskazitelny makijaż oraz idealne sylwetki. W Stepford prężnie działa Stowarzyszenie Mężczyzn, do którego należą wszyscy panowie, łącznie z Walterem. Joanna, wraz z dwiema innymi nowymi w Stepford paniami próbuje zaktywizować społecznie ogłupiałe kury domowe. Niestety, ich działania nie przynoszą efektów, a mało tego jej przyjaciółki przeżywają nagłe „olśnienie” i dołączają do grona idealnych pań domu. Joanna podejrzewa, że swój udział w tej zmianie ma Stowarzyszenie Mężczyzn. Bojąc się o swój los, postanawia odkryć tajemnicę Stepford.
Bardzo mi bliska jest inna książka Iry Levina „Dziecko Rosemary”, dlatego zdecydowałam się na przeczytanie „Żon ze Stepford”. Czy to był słuszny krok? No niespecjalnie. Sam pomysł jest niezły. Jest spisek, jest tajemnica, jest ciekawość czytelnika, jak skończy się ta historia. Jednak całokształt nieco rozczarowuje. Obawiam się, że tajemnicy stepfordzkich żon nie rozwiązał także sam Ira Levin. Nie miał pomysłu na poprowadzenie opowieści. Brak jest mistycyzmu, głębszego wymiaru „Dziecka Rosemary”. Do tego przedstawiciele „sił zła” u Levina są zazwyczaj nieco groteskowi. Jak można bać się kogoś, kto jest śmieszny? Przed takim zadaniem stawia nas w Tej książce autor.
„Żony ze Stepford” przeczytać można. Są dość sympatyczną lekturą na wolny wieczór. Jeśli nie spodziewamy się po niej zbyt wiele, to możemy być pewni, że się nie rozczarujemy.

Ira Levin, Żony ze Stepfod, Phantom Press, 2006

środa, 22 lutego 2012

Angela Lambert "Przegrane życie Ewy Braun"




Na zdjęciach widzimy nieśmiało uśmiechniętą blondynkę. Na starych filmach zobaczyć możemy niezwykle wysportowaną, pełną życia kobietę. Kochała modne ubrania, uwielbiała sport i podróże. Pasjonowała ją fotografia i film - nakręciła mnóstwo amatorskich filmów z Berghoff. Nie miała zbyt wybujałych ambicji. Pragnęła tylko zostać żoną, może kiedyś matką. Była trochę afektowana, czasem egzaltowana. Bywało, że swe uczucia okazywała w teatralny sposób. Kim była Ewa Braun nikomu mówić nie trzeba. Czy, aby na pewno? Wiemy, jak się nazywała, wiemy, jak wyglądała, wiemy, jak umarła (o ile oficjalna wersja jest prawdziwa). Ale kim była? Jakie miła marzenia, jak realizowała swoje życie wiernie oczekując w domu na powrót ukochanego Adolfa?
Nie wiedziałam o Ewie Braun więcej, niż inni. Teraz trochę jej współczuję, trochę mi jej szkoda, trochę ją rozumiem. Autorka podeszła do tematu bardzo osobiście. Matka Lambert jest Niemką z pokolenia Ewy Braun. Autorka próbuje spojrzeć na żonę Hitlera przez pryzmat swojej matki. I udało się. Stworzyła w tej biografii klimat przedwojennych i wojennych Niemiec. Pokazała świat, w którym dokładnie oddzielono grozę działań wojennych i rzeczywistość obozową od beztroskiego, luksusowego życia nazistowskiej śmietanki. Dokonała rzeczy trudnej, przez opowieść prowadzoną lekkim językiem, przedstawiła ogrom nieszczęścia także tych desperacko bawiących się ludzi.
Książka jest fascynująca. Mimo tego, że obszerna, czyta się ją z zapartym tchem. Poznajemy urocze dziecko, irytującą nastolatkę i dojrzałą, smutną kobietę. Poznajemy losy nie tylko Ewy Braun, a całego pokolenia kobiet, które kochały okrutnych mężczyzn. Trudno uwierzyć, że kocha się złego człowieka. Która z nas, uwierzyłaby w to? Która z nas pogodziłaby się z tym? Która z nas, jak Ewa Braun i inne Niemki stworzyłaby wokół siebie parawan iluzji, oddzielający ją od okrutnej prawdy?
Lambert omawia temat bardzo szczegółowo. Ksiazka napisana jest ładnym językiem. Treść jest zwarta, nie rozchodzi się w szwach. Czytanie jej jest prawdziwą przyjemnością.
Uwielbiam dawkować sobie książki. Żałuję, że tę JUŻ przeczytałam.

Angela Lambert, Przegrane życie Ewy Braun, Rebis, 2006

Angela Lambert, Przegrane życie Ewy Braun, Rebis, 2006

poniedziałek, 20 lutego 2012

Jack Ketchum "Dziewczyna z sąsiedztwa"


 
Biorąc do ręki „Dziewczynę z sąsiedztwa” Jacka Ketchuma wiedziałam czego się spodziewać. Najpierw obejrzałam film o tym samym tytule, potem obejrzałam „Amerykańską zbrodnię”. Filmy te tak mną wstrząsnęły, że zaczęłam szukać w sieci informacji o Sylvii Linkens i Gertrude Baniszewski. Mimo, że wiedziałam, co mnie czeka, to i tak byłam tą książką wstrząśnięta. To, że książka oparta jest na prawdziwych wydarzeniach czyni ją jeszcze bardziej przerażającą.
Historia ta miała miejsce w latach 50. Na skutek nieszczęśliwych wydarzeń dwie nastoletnie dziewczynki zamieszkują z ciotką – Ruth. Początkowo nic nie zapowiada nieszczęścia, jednak stopniowo zmienia się nastawienie domowników wobec „gości”. Ponieważ młodsza z dziewczynek jest niepełnosprawna, cała niechęć skupia się na starszej – Meg. Spirala nienawiści nakręca się. Nie wystarczają szykany słowne, zaczyna dochodzić do rękoczynów, a w rezultacie do maltretowania dziewczyny przez ciotkę i jej dzieci. A przemoc wciąż eskaluje i eskaluje. Dzieci wzajemnie dopingują się do wymyślania coraz wymyślniejszych tortur. Najgorsza ze wszystkich jest jednak Ruth...
Nie mogłam zrozumieć tak bezsensownej agresji i przemocy, dlatego szukałam i próbowałam zrozumieć co kierowało Ruth/Gertrude. Kiedy ta zmęczona życiem samotna matka przeistoczyła się w sadystycznego zabójcę? Co powodowało nią, że w tortury angażowała także swoje dzieci? Nie potrafię zrozumieć co ją złamało, popchnęło do tak strasznych czynów.
Trudno jest ocenić książkę tego typu w kategoriach "dobra-średnia-słaba".
Nie chcę oceniać walorów literackich tej książki – myślę, że w tym przypadku powinniśmy skupić się na samej genezie zła. Nic nie wróci życia tej dziewczynce. Meg/Sylvia przeżyła piekło. Pamięć o niej i o tym co ją spotkało powinny zostać w nas - czytelnikach. Tej historii nie można zapomnieć, bo to ostrzeżenie dla wszystkich - zło może kryć się wszędzie -  w niepozornych ludziach i w normalnych domach.



Jack Ketchum, Dziewczyna z sąsiedztwa, Papierowy księżyc, 2009

niedziela, 19 lutego 2012

Oliver Pötzsch "Córka kata"



Kiedy zobaczyłam okładkę „Córki kata”, od razu wiedziałam, że chcę tę książkę przeczytać. Zapisałam się więc w kolejkę w bibliotece i czekałam. W końcu nadeszła moja kolej – książka trafiła w moje ręce.
„Córka kata” jest kryminałem, którego akcja rozgrywa się w 1659 roku. W Schongau w Bawarii odnaleziono ciężko ranne dziecko. Chłopiec ma rany kłute, a na plecach ma narysowany  symbol czarownicy. Chłopiec umiera, zanim zdążył wskazać zabójcę. O to morderstwo oskarżona zostaje miejscowa akuszerka Marta Stechlin. Oskarżona nie przyznaje się do winy, więc miejscowy wymiar sprawiedliwości postanawia poddać ją torturom, w celu wymuszenia zeznań. Wkrótce giną kolejne dzieci, ale mimo, iż "czarownica" jest uwięziona, to nie dowodzi to jej niewinności -  społeczność uważa, że te śmierci są wynikiem konszachtów akuszerki z samym diabłem. Niespodziewanie Marta zyskuje sprzymierzeńców, którzy nie wierzą w jej winę – miejscowego kata, Jakuba Kuisla, jego córkę Magdalenę oraz młodego medyka – Simona. Postanawiają oni rozwikłać tajemnicę morderstw i ochronić Martę przed stosem.
Sama akcja przeprowadzona jest jasno, prosto i klarownie. Wszystkie elementy w odpowiednich momentach wskakują na swoje miejsce. Fabuła nie jest zbyt wyrafinowana. „Córka kata” jest sympatycznym czytadłem. Smaczku książce dodaje fakt, że Oliver Pötzscha pochodzi z najstarszej w Bawarii rodziny katów – kat Jakub Kuisl i jego córka Magdalena są jego przodkami. Pötzsch dokładnie przestudiował swoje drzewo genealogiczne, a hołd przodkom postanowił złożyć w książce. „Córka kata” jest mieszanką faktów i fikcji.
Przyznam szczerze, że „Córka kata” mnie rozczarowała. Książka ma przepiękną, intrygującą okładkę (wiem, wiem, nie można oceniać książki po okładce). Do tego zupełnie nie rozumiem tytułu książki – córka kata nie jest tu ani postacią wokół, której budowana jest intryga, ani akcja. Myślę, że ten tytuł to tylko chwyt marketingowy i pięknie komponuje się z okładką (sprawdziłam, okładka oryginalnego, niemieckiego wydania książki, jest inna, ale też intrygująca). Cieszę się, że „Córkę kata” wypożyczyłam z biblioteki, a nie kupiłam – szkoda byłoby mi teraz wydanych 40 zł.

Oliver Pötzsch, Córka kata, Esprit, 2011

piątek, 17 lutego 2012

Norman Davies "Europa"



 „Europa” Normana Daviesa dołączyła do mojej biblioteczki w 1998 roku,  kiedy jeszcze dzielnie studiowałam. Bardzo, ale to bardzo ciekawa byłam, jak można opisać historię Europy w jednej (wprawdzie bardzo obszernej, bo mającej 1400 stron) książce. Długo zabierałam się do przeczytania tej wielkiej cegły - kiepsko mieści się w torebce. W czytaniu „Europy” pomógł mi audiobook – w domu czytałam wersję papierową, w samochodzie słuchałam wersji audio.
We wstępie do „Europy” Norman Davies wprowadza nas w świat badań historycznych. Poznajemy sposoby, w jakie do tej pory opisywana była historia. Tłumaczy nam plusy i minusy takich książek. Wytyka słabości nauczania historii w krajach zachodnich – szczególnie w USA. Poznajemy też ramy historii zawartej przez Daviesa w „Europie” – wiadomo, co autor, to interpretacja granic historii.
„Europa” oparta jest na surowym szkielecie wydarzeń, który autor misternie obudowuje  ciekawostkami, anegdotami i własnymi subiektywnymi opiniami. Zdecydowanie widać, że Norman Davies jest nie tylko historykiem, ale także miłośnikiem różnorodnych kultur europejskich. Nie skupia się tylko na historii największych państw europejskich, a sprawnie oprowadza nas po dziejach państw peryferyjnych.
Narracja „Europy” prowadzona jest bardzo sprawnie. Mimo rozmiarów tej książki czyta ją się ze bardzo dobrze. Jest „równa”, nie nuży czytelników, w każdym miejscu czyta się ją tak samo dobrze. Dodatkowo oprócz tekstu głównego książka zawiera kapsułki, a w nich zawarte są ciekawostki historyczne. Każda kapsułka jest samodzielną całością. To one wprowadzają nas w codzienność omawianych wydarzeń. Pozwalają nam lepiej zrozumieć czasy i ludzi w nich żyjących.
Bardzo podoba mi się sposób, w jaki Norman Davies patrzy na historię. Zmiany perspektywy od szerokiego ujęcia, przez stopniowe ogniskowanie naszego uwagi, do „makro” kapsuł pozwala nam na czytanie „Europy” z ciągłym zainteresowaniem. Jak mówi sam autor – to jak obraz, najpierw widzimy całość, żeby potem skupiamy uwagę na szczegółach. Zdumiewające jest to, jak Davies zmieścił to wszystko w jednej książce.
Profesor Davies znany jest ze swojej słabości do Polski i Polaków. Może z tego właśnie powodu „Europa” tak bliska jest polskiemu sercu (i mojemu oczywiście). Mówiąc o uroku „Europy” nie można też nie docenić pracy polskiej tłumaczki Elżbiety Tabakowskiej. To ona sprawiła, że książka zachowała lekkość stylu Daviesa.
Lubię książki historyczne, a kiedy pisane są lekkim piórem i z poczuciem humoru, wtedy jestem zachwycona. „Europa” Davisa spełnia te kryteria. Wielkie tomisko czytało mi się świetnie, a „Europa” w wersji audio była wspaniałym umilaczem na czas stania w korkach.  

   Norman Davies, Europa, Znak, 1998

Charles Bukowski "Listonosz"


Z „Listonoszem” mam podobny problem, jak z „Tortilla Flat” Steinbecka, bohaterami w obu książkach są pijacy, obie książki traktują o piciu. Jako, że nie żywię zbytniej sympatii dla osób nadużywających alkoholu, toteż książki takie źle mi się czyta. Jednak niejako wbrew sobie wciągnęłam się w „Listonosza”.
Hank Chinaski jest alkoholikiem i kobieciarzem. Jako, że z czegoś żyć trzeba, postanawia podjąć pracę listonosza. Praca wydaje mu się lekka i przyjemna. Wkrótce okazuje się, że nienawykły do ograniczeń i obowiązków Hank, w zetknięciu ze sformalizowaną do granic możliwości pocztą amerykańską, zaczyna popadać w kłopoty.
Przez życie Hanka przewijają się kolejne kobiety – każda z nich jest inna. Kochanki, żony, matka jego dziecka i przypadkowe znajomości. Każda z nich zostawia ślad w sercu bohatera. Każdej z nich pozwala odejść, nie okazując żadnych emocji. Jest pozornie wypruty z uczuć, zobojętniały, pogodzony z losem. Czy jednak jest tak do końca? Chyba jednak nie.
Hank jest kiepskim listonoszem,  jest jednak świetnym obserwatorem. „Listonosz” jest wnikliwą satyrą na społeczeństwo amerykańskie. Spotykamy pocztowych służbistów, głupich ludzi „na stanowiskach”,  który mogą bardzo uprzykrzyć życie innym, zdesperowane gospodynie domowe, pogodzonych ze swoim losem szaraczków.
W „Listonoszu” Charles Bukowski zawarł historię swojej 12-letniej pracy na poczcie. W książce tej śmiało rozlicza się z wszelkimi absurdami, których był świadkiem i z którymi nie mógł się pogodzić. Oprócz pracy, Bukowski rozlicza się także ze swoim życiem prywatnym – ze wszystkimi kobietami w swoim życiu. Hank, alter ego Bukowskiego, żyje w oparach alkoholu i seksu. Nienawidzi swojej pracy, jednak wie, że to ona pozwala mu niejako trzymać się „normalności”. Tylko, czy niepokorną duszę da się okiełznać? Czy da się jej narzucić normy zapyziałego społeczeństwa?
„Listonosza” przeczytałam z zaciekawieniem, jednak nie wiem, czy sięgnę jeszcze po książki Charlesa Bukowskiego.

Charles Bukowski, Listonos, Noir Sur Blanc, 2005

wtorek, 14 lutego 2012

Władysław Szpilman "Pianista"


 Kim był Władysław Szpilman? Był nieco egocentrycznym i ciut egzaltowanym żydowskim  pianistą, pracującym w Polskim Radiu. Wiódł spokojne życie, kiedy nagle zaczęła się wojna.  Wojna początkowo niczego nie zmienia w życiu rodziny Szpilmanów. Oczywiście wprowadza niepokój, poczucie zagrożenia, ale życie codzienne toczy się bez zmian. Jednak wraz z zajęciem Warszawy przez Niemców wszystko nagle się zmienia. Nagle okazuje się, że pochodzenie rasowe ma ogromne znaczenie. Stopniowo wprowadzane są w życie coraz większe szykany. Żydzi muszą nosić gwiazdę Dawida, nie mogą robić zakupów w nieżydowskich sklepach, podnosi im się ceny za bilety komunikacji miejskiej, by w końcu zamknąć Żydów w gettcie i ostatecznie rozpocząć eksterminację na nieznaną do tej pory skalę.
Początkowo nie czułam sympatii dla Szpilmana, jednak z każdą stroną moje współczucie dla tego człowieka rosło, żeby w rezultacie zmienić się ogromny żal i smutek z powodu tego co  jeden człowiek potrafi zrobić innym. Język, którym pisany jest „Pianista” jest surowy, jakby autor szukał dystansu emocjonalnego ze swoimi wspomnieniami. Książka była pisana bezpośrednio po wojnie, wspomnienia z okupowanej Warszawy były bardzo świeże i bolesne, a Szpilman nie miał czasu, żeby uporać się z traumą, Relacjonuje on wszystkie makabryczne wydarzenia w sposób nieco wypruty z emocji, powściągliwy.
Autor stracił wszystko, co w życiu najważniejsze. Dom, rodzinę, całe swoje życie. Przez wiele lat balansował na krawędzi śmierci. Wielokrotnie był pewien, że jego czas już nadszedł, był pogodzony ze śmiercią. Przeżył. Przyszedł dla niego czas najtrudniejszy – musiał odpowiedzieć sobie na pytania: Dlaczego on? Dlaczego jego rodzina musiała odejść? Dlaczego tylu niewinnych ludzi straciło życie? Dlaczego on nie? Z tymi pytaniami musi zmierzyć się każdy, kto przeżył piekło.
„Pianista” porusza jeszcze jeden bardzo ważny temat – ludzkich Niemców. Ilu było w czasie wojny takich bezimiennych bohaterów – ludzi, których moralność sprzeciwiła się „pakowanej” w nich propagandzie? Szpilman na swojej drodze spotkał nauczyciela, oficera Wermachtu Wilma Hosenfelda. To on pomógł umierającemu pianiście przetrwać końcówkę wojny i dotrwać do wyzwolenia Warszawy. Wspomnienia Szpilmana uzupełnione są o fragmenty pamiętnika kapitana Hosenfelda. Opisuje on piekło, które widział na wojnie, a którego nie potrafił zrozumieć. Sam kapitan zmarł po torturach w niewoli radzieckiej. Szpilman podjął kroki w celu uwolnienia swojego dobroczyńcy, jednak okazały się one daremne.
„Pianista” jest świadectwem umierania miasta i narodu. Co czuje się kiedy bezpieczny świat, który znamy rozpada się i umiera? Co czuje się, gdy wszyscy wokół nas umierają? Mam nadzieję nigdy się nie przekonać, jakie to uczucie.

Władysław Szpilman, Pianista, Znak, 2001

poniedziałek, 13 lutego 2012

Stephen King "Carrie"


Mogłoby się wydawać, że czytuję tylko Stephena Kinga, możliwe, że ostatnio to nawet prawda. Jest tak dlatego, że to moje najnowsze osobiste odkrycie. Przed „Dallas ‘63” nie czytałam Kinga w ogóle (poza „Lśnieniem” w wersji audio). Dlatego wybaczcie, ale muszę nadrobić zaległości.
„Carrie” jest debitem mistrza horroru Stephena Kinga. Trudno nie podziwiać drogi, jaką przeszedł od tej skromnej książki, do kipiącego szczegółami, starannie dopracowanego świata „Dallas ‘63”
Carrie jest nieśmiałą, samotną 16-latką. Wychowuje ją matka, która jest fanatyczką religijną. Dom, w którym mieszka dziewczynka obwieszony jest krzyżami i obrazami o tematyce religijnej, jest w nim również pomieszczenie, w którym matka zorganizowała kapliczkę oraz komórka, w której w ramach pokuty za wyimaginowane grzechy Carrie spędza długie godziny. Matka uważa dziewczynę za owoc grzechu i diablicę, z całą mocą fanatycznego serca pragnie wyrzucić szatana z serca córki.
Carrie ma problemy także w szkole – jest ofiarą mniej lub bardziej wybrednych żartów ze strony rówieśników. Ta staroświecko ubrana, nieuświadomiona dziewczyna jest szkolnym kozłem ofiarnym.Nauczyciele także nie reagują w porę. Carrie drażni i ich. Dopiero poczucie obowiązku każe im stanąć w obronie maltretowanej uczennicy. Nikt nie wie, że Carrie jest obdarzona niezwykłym talentem – ma zdolności telekinetyczne.
„Fala” w szkołach średnich jest zjawiskiem typowo amerykańskim (chociaż niestety jest już przenoszona na grunt polski). Carrie, jako osoba wychowywana w atmosferze surowej, fanatycznej religijności, bez podstaw uświadomienia seksualnego, czy społecznego w sposób naturalny weszła w rolę ofiary. King wyposażył Carrie w potężną broń – telekinezę. Gniew sprawił, że zdolności Carrie posłużyły do zemsty na wszystkich, którzy kiedykolwiek jej dokuczali. Biedna, zniszczona psychicznie dziewczyna nie miała oparcia nawet we własnej matce. Jedyną szczęśliwą chwilą w jej życiu był początek balu, ale i to zostało jej brutalnie odebrane. Czy jej bronię? Tak! Działała w silnym afekcie. Nie zaplanowała tego, co się wydarzyło. Tu odnieść się muszę do sprawy, która bardzo mnie niegdyś poruszyła i porusza do dziś, do masakry w liceum Columbine. Tam dwóch uczniów liceum, którzy tak jak Carrie byli odrzuceni przez kolegów, wyśmiewani i dręczeni, zdecydowali się na straszny krok – przynieśli do szkoły broń i zastrzelili 12 uczniów i jednego nauczyciela, ranili 24 osoby. Słysząc nadjeżdżające wozy policyjne chłopcy popełnili samobójstwo. Po tej sprawie mnóstwo specjalistów zastanawiało się nad pytaniem : Dlaczego?  Najłatwiej winą obarczyć samych sprawców, wmawiać sobie i światu, że to nie nasza wina, że sprawcy byli po prostu źli. W „Carrie” narracja przerywana jest fragmentami z gazet, wywiadów i książek, które o zdolnościach Carrie napisali różni naukowcy. Tam też wszystkiemu złu winna była „sprawczyni”. Nikt nie patrzy na to, co doprowadziło „potwora” do tak skrajnych decyzji, co go stworzyło.
„Carrie” jest książką dobra, aczkolwiek brak jej późniejszego mistrzowskiego warsztatu Kinga. Myślę, że obecnie autor mógłby zrobić z tej fabuły majstersztyk. „Carrie” jest powieścią kultową, na jej podstawie powstał film Briana De Palmy. Myślę, że warto ją przeczytać.

Stephen King, Carrie, Prószyński i S-ka, 2003

czwartek, 9 lutego 2012

Ann-Marie MacDonald "Co widziały wrony"


„Co widziały wrony” Ann-Marie MacDonald zaczyna się niewinne - pewnego pogodnego dnia rodzina McCartych zostaje przeniesiona z Niemiec do bazy wojskowej w Kanadzie. Rodzina, która poznajemy jest idealna – odważny i mądry ojciec Jack, zawsze perfekcyjna francuskojęzyczna mama – Mimi, nastoletni syn Mike i zawadiacka córka Madelaine. Baza, w której znajdą swój nowy dom niczym nie różni się od tej, która właśnie opuścili. Domy w tej bazie wszystkie są do siebie podobne. W tych domach mieszkają takie same rodziny. Dla małej Madelaine nie ma różnicy pomiędzy jej przyjaciółkami z Niemiec, a tymi, która ma dopiero poznać.
Życie toczy się leniwie. Perfekcyjna pani domu urządza nowe lokum, mąż wdraża się w pracę w nowych miejscu, dzieci zawierają nowe przyjaźnie. Autorka prowadzi nas sennym krokiem wprost w pułapkę. Madaleine zaczyna naukę w szkole na terenie bazy. W jej życie niewinne dzieciństwo wkracza obrzydliwy, pozbawiony skrupułów świat dorosłych.
W czasie kiedy Madaleine zmaga się ze swoją okropną tajemnicą, jej ojciec Jack poproszony zostaje przez swego przyjaciela o przysługę – ma on zaopiekować się tajemniczym podopiecznym rządów Kanady i USA. Dzięki temu zadaniu Jack ma szansę poczuć, że spełnia swój patriotyczny obowiązek, że robi coś dla swojej ojczyzny. Nie wie, że przyjdzie mu się zmierzyć z własną moralnością. Będzie musiał zdecydować, czy jest „dobry”, czy „zły”
Wydarzenia w książce z każdą stroną zaczynają wskakiwać na swoje miejsce jak klocki w układance. W finale mamy do czynienia z dramatyczną całością. Z pewnością nie jesteśmy gotowi na to, co nas spotka.
"Co widziały wrony" Ann-Marie MacDonald przypomina mi stylem książki Joyce Carol Oates. Wstrząsającą historię opowiedziano tu w dziwny, poetycki i mglisty sposób. Autorka leniwym tempem prowadzonej narracji usypia naszą czujność długimi opisami, by nagle zaskoczyć nas kolejnymi okropnymi wydarzeniami, które splatają się na końcu w jedną, niezwykle smutną opowieść.
Nie mogłam się od tej książki oderwać. Myślę, że nieprędko przestanę o niej myśleć - tym bardziej, że część tej opowieści oparta jest na faktach. Ann-Marie MacDonald zawarła w niej wątki autobiograficzne oraz historię najmłodszego skazanego na śmierć w historii Kanady – Stevena Truscotta.
 Do przeczytania tej książki przymierzałam się kilka lat. Nie wiem, dlaczego tak długo zwlekałam. Teraz mogę śmiało powiedzieć, że mimo tego, iż „Co widziały wrony” liczy sobie ponad 800 stron, to nie żałuję ani chwili z nią spędzonej.


Ann-Marie MacDonald, Co widziały wrony, Świat Książki, 2006

środa, 8 lutego 2012

Stephen King "Ręka mistrza"



Jak co roku, na przełomie stycznia i lutego moim marzeniem jest bezludna, egzotyczna wyspa, na której mogłabym odpocząć pod palmą, na wyludnionej plaży. Wyspą z moich marzeń jest Duma Key, wyspa zlokalizowana u wybrzeży Florydy. Oczywiście wolałabym na nią trafić w nieco innych okolicznościach, niż Edgar Freemantle, bohater powieści Stephena Kinga „Ręka mistrza”.
Edgar jest dzieckiem szczęścia. Ma wspaniałą rodzinę – kochającą żonę i dwie cudowne córki. Jego kariera zawodowa jest pasmem sukcesów. Życie Edgara jest spokojne, dostatnie i poukładane. I byłoby takie do końca jego życia, gdyby nie niespodziewane spotkanie z dźwigiem, który zmiażdżył czaszkę, rękę i biodro Edgara. W wyniku tego wypadku Edgar traci rękę, a w skutek urazu czaszki zachowuje się dziwnie i agresywnie, co powoduje rozpad szczęśliwego dotąd małżeństwa naszego bohatera. Pozbawiony wszystkiego co kochał, bliski decyzji o samobójstwie Edgar decyduje się skorzystać z porad swego terapeuty i decyduje się na „kurację geograficzną”, czyli przeniesienie się na rok na odludną wyspę na Florydzie, gdzie ma dochodzić do zdrowia i oddać się swojej zapomnianej pasji, czyli malowaniu.
Na wyspie Edgar odnajduje zagubiony sens swojego życia, powoli odzyskuje zdrowie i zawiera przyjaźń z Wiremanem, opiekunem właścicielki wyspy Duma Key – Elisabeth Eastlake. Talent Edgara okazuje się ogromny. Jego dzieła cieszą się ogromnym powodzeniem oraz mają pewną niezwykłą moc. W rezultacie Edgarowi i jego przyjaciołom przyjdzie zmierzyć się z posępną tajemnicą, którą kryje w sobie historia wyspy i rodziny Eastlaków.
Niedawno zaczęłam swoją przygodę z Kingiem i przyznaję, że jest on mistrzem budowania nastroju, sylwetek swoich bohaterów i realności przedstawianych przez siebie światów. Czytając „Rękę mistrza” czujemy klimat egzotycznej wyspy, czujemy powiewy wiatru i zapach dżungli. Do tego przedstawiane przez Kinga ciągi wydarzeń są niesamowicie realne, sceny płynnie zmieniają się z jednej w drugą, po przeczytaniu wydają się tak oczywiste. Nastrój nie polega na niespodziewanych i nielogicznych zwrotach akcji, a na „zagłębianiu” w opowiadaną historię, na odkrywaniu kolejnych warstw. Pod tym względem literacki styl Kinga bardzo mi odpowiada. Co odpowiada mi mniej? Zdecydowanie zbytnie „ufizycznianie strachów”. Uwielbiam subtelne straszenie, a ty niestety zdarza się Kingowi czasem potknąć. Zakończenie nie ma w sobie nic z subtelnie budowanego od początku książki nastroju. Jest surrealistyczne, tak, jak latające na plecach ptaki.
Postacie w „Ręce mistrza” są wyraziście zarysowane. Wireman jest po prostu wspaniały. Jedyną osobą, do której nie mogłam nabrać sympatii, to żona Edgara – Pam. Większość postaci tej książki, to osoby po przejściach, poranione fizycznie i psychicznie. Subtelności sposobu myślenia swoich bohaterów King oddaje mistrzowsko (poza Pam rzecz jasna).
„Ręka mistrza” to wciągająca lektura na zimowe wieczory – jest zdecydowanie wciągająca. Stephen King z pewnością jest mistrzem horroru. 

Stephen King, Ręka mistrza, Prószyński i S-ka, 2008

wtorek, 7 lutego 2012

Neil Gaiman "Amerykańscy bogowie"



Nie jestem fanką fantastyki. W sumie do tej pory nie przeczytałam niczego z tego rodzaju literatury, poza sagą Georga R.R. Martina. Do książek Neila Gaimana postanowiłam zajrzeć po obejrzeniu „Gwiezdnego pyłu”. Do tego autorska wersja „Amerykańskich bogów” tego autora ujęła mnie swoją objętością i cudną okładką. Kilka lat trwało zanim w końcu zabrałam się za czytanie „Amerykańskich bogów”. Trochę bałam się, że po kilku stronach zniechęcę się i rozczaruję. W końcu zdecydowałam się, zaczęłam czytać i.. nie mogłam się oderwać.
Bohaterem książki jest Cień. Gdy go poznajemy kończy właśnie odsiadywać w więzieniu trzyletni wyrok. Cień ma plan na czas „po więzieniu”, na wolności czeka na niego kochająca żona Laura, praca w siłowni przyjaciela i wizja spokojnego życia. Im bliżej końca wyroku, tym większy niepokój odczuwa Cień. Wie, że nadciąga  katastrofa. W jednej chwili wszystkie plany legną w gruzach.
Kiedy nie ma się już po co żyć, kiedy nie ma się już dokąd iść ludzie często zwracają się do boga. W przypadku Cienia jest inaczej, to bóg znajduje jego i składa mu propozycję nie do odrzucenia. Cień podejmuje wyzwanie i od tej pory zaczyna się nasza podróż po Ameryce.
Ameryka – kraj bez korzeni, historii i wierzeń okazuje się być zasiedlona przez całe tłumy bogów, którzy przyjechali tu w głowach i sercach przybyszów z innych kontynentów. Bogowie ci powoli popadają w zapomnienie, coraz mniej ludzi w nich wierzy i o nich myśli. Ich miejsce wyrastają nowi, rdzennie amerykańscy bogowie konsumpcji. Ci nowi bogowie chcą zająć w sercach Amerykanów miejsce, po starych, zapomnianych, archaicznych, „analogowych” bogach starych wierzeń. Ale te „przeżytki” nie chcą odejść bez walki. Dostosowały się do panujących warunków, lepiej lub gorzej radzą sobie w nowej rzeczywistości. Nie mogą, bądź nie chcą walczyć z nadchodzącym „Nowym”. Jest jednak ktoś, kto jest gotów poświęcić absolutnie wszystko, aby odzyskać straconą świetność. To on właśnie zatrudnił naszego bohatera.
Życie Cienia toczy się w kilku wymiarach. Z jednej strony obcuje z bogami, z drugiej funkcjonuje w małym, amerykańskim miasteczku, dokąd zawiódł go los. Próbuje pogodzić się z tragedią, która go spotkała, jednak nie potrafi dać odejść swojej żonie, cały czas szuka sposobu, żeby wrócić ją do świata żywych. Czuje niechęć do swojego nowego szefa, a jednak darzy go szacunkiem, podziwem i lojalnością.  
Cień nie czuje potrzeby i radości życia, jest dosłownie cieniem człowieka. Dzięki swej podróży odnajduje to, co zagubione, sens życia. Czasem trzeba umrzeć, żeby docenić życie, a czasem trzeba nie móc umrzeć, żeby docenić śmierć.
Od teraz Cień jest jedną z najbliższych mojemu sercu postaci literackich. Rzadko zdarza mi się, żeby bohater czytanej książki budził we mnie aż tak ciepłe uczucia. Wiem dlaczego – on jest po prostu na wskroś dobry i mądry. Nie postępuje głupio, nie podejmuje absurdalnych, czy nieracjonalnych decyzji. Jest uosobieniem godności i spokoju. Teraz jestem pewna, jeśli kiedykolwiek chciałabym mieć męża, to tylko takiego, jak Cień.

Neil Gaiman, Amerykańscy bogowie, Mag, 2002