books on my mind: marca 2012

czwartek, 29 marca 2012

Vincent Bugliosi, Curt Gentry "Helter Skelter"




Kiedy byłam nastolatką szczecińska telewizja regionalna emitowała serię filmów dokumentalnych o seryjnych mordercach. Wtedy pierwszy raz usłyszałam o Rodzinie Mansona. Współczesne społeczeństwo jest dość uodpornione na sam akt morderstwa. Jednak są morderstwa, które nie dają się zapomnieć. Takim była śmierć żony Romana Polańskiego – Sharon Tate.  Ofiara była w 9 miesiącu ciąży.
Wokół samego Mansona utworzyła się legenda. On sam starannie podsycał zainteresowanie swoją osobą. Chciał uchodzić za proroka, tajemniczego i wszechmocnego księcia ciemności. Chciał być przywódcą wojny ras – Helter Skelter. Chociaż fizycznie nie był obecny na miejscu zbrodni, to na nim jednak spoczywała cała odpowiedzialność za krwawą masakrę. W jego rękach grupa zbuntowanych nastoletnich hippisów zmieniła się z morderczą bandę. 
Książkę „Helter Skelter” napisał prokurator, który prowadził sprawę rodziny Mansona – Vincent Bugliosi. Jego książka jest wyjątkowo rzetelnym, drobiazgowym zapisem prowadzonego śledztwa. Bugliosi stara się odpowiedzieć na pytania, które zadaje sobie każdy z nas: dlaczego? Dlaczego młodzi ludzie zdecydowali się pójść za swoim guru? Dlaczego miłe, spokojne młode dziewczyny bezwzględnie zabijały niewinne osoby, w tym błagającą o życie dla swojego dziecka Sharon Tate? Skąd bierze się trwający do tej pory kult szalonego mordercy? 
Prokurator Bugliosi poświęcił sprawie Rodziny Mansona całe swoje życie. Jego książka jest całkowicie wyczerpującym źródłem wiedzy o Charlesie Mansonie, jego wyznawcach oraz samych ofiarach. Prokurator przeprowadził wielogodzinne rozmowy ze wszystkim osobami, które mogły rzucić światło na tę sprawę. Bugliosi w możliwie obiektywny sposób stara się przedstawić sprawę. Nie chce narzucać czytelnikowi swoich odczuć. Może to nawyk z sali sądowej, a może szacunek do ofiar Rodziny. Prokurator jest bardzo skromny i w „Helter Skelter” nie czujemy nadmiernie jego  obecności, (co niestety często zdarza się w książkach pisanych przez uczestników wydarzeń). Oszczędza nam on swoich komentarzy oraz rozbudowanych wątków autobiograficznych. 
„Helter Skelter” jest książką bardzo dobrą. Jej pierwsze wydanie ukazało się w 1974 roku. Najnowsze wydanie uzupełnione jest o dalsze losy uczestników tragicznych wydarzeń z 1969 roku. Książka składa się z 9 rozdziałów całkowicie wyczerpujących temat. Mimo tego prokurator Bugliosi uzupełnił ją jeszcze o posłowie oraz o imienny spis osób występujących w książce. Dawno nie widziałam tak metodycznie, dokładnie i wyczerpująco napisanej książki dokumentalnej. Powinna stać się ona wzorem dla innych pisarzy zajmujących się literaturą faktu. Warto mieć ją w swojej biblioteczce. Ja w swojej mam. 
Charles Manson nadal jest dla wielu postacią kultową. Ktoś kiedyś powiedział, ze szkoda, że nie dane było Hitlerowi malarzem, to ocaliłoby wielu ludzi. A ja dodam: szkoda, że nie dane było Mansonowi śpiewać – to także oszczędziłoby wiele żyć – nie tylko zabitych ofiar, ale także grupy młodych ludzi, którzy, gdyby nie spotkali Mansona, zamiast zostać mordercami, wiedliby spokojne życie.

Vincent Bugliosi, Curt Gentry, Helter Skelter, Wydawnictwo Szafa, 2010


poniedziałek, 26 marca 2012

Vladimir Nabokov "Pnin"



Za Nabokova zabierałam się z „jaką taką nieśmiałością”. Pewna zaprzyjaźniona miłośniczka tego pisarza na początek poleciła mi „Pnina”. Przyznaję, że bałam się skonfrontować swoją ocenę z opinią mojej doświadczonej przewodniczki po Nabokovie.
„Pnin” jest podobno jedyną książką Nabokova, która podoba się wszystkim. Jestem potwierdzeniem tej teorii. Mnie także podobała się ta książka.
Tytułowy Pnin jest rosyjskim profesorem, który wykłada język rosyjski  na amerykańskim Uniwersytecie Waindell. Timofiej Pnin jest niezwykle uroczym, nieco niezgrabnym i rozbrajającym starszym panem. Ma bardzo niepraktyczną specjalizację i okoliczności zmuszają go do nauczania swojego języka ojczystego. Jego lektoraty nie cieszą się szczególnym powodzeniem. Na Uniwersytecie trzymany jest przez sentyment, jakim darzy go dziekan – doktor Hagen.
Mimo swego talentu do popadania w kłopoty (a może właśnie dzięki niemu) Pnin nie traci pogody ducha. Ten prostolinijny człowiek cieszy się sympatią wszystkich (no prawie wszystkich) ludzi, których spotyka na swojej drodze. Któż mógłby nie lubić tego uroczego fajtłapy?
No i tak można sobie „Pnina” czytać. Można potraktować go jak lekki zbiór sielskich opowiastek. Jednak moim zdaniem historia o Pninie nie jest wcale lekka. Kojarzy mi się z bardzo zranioną osobą, która nie chcąc, żeby się nad nią litowano opowiada o swoim nieszczęściu w tonie anegdoty. „Jeśli będę zabawny, to nie będę żałosny”. W życiu Pnina kryje się taka tragedia – ma na imię Lisa. Egoistyczna, bezwzględna, pozbawiona skrupułów Lisa. Nieszczęście, zguba i wielka miłość Timofieja. Pozostaje jej wierny mimo kolejnych wyskoków ukochanej. I kiedy uświadamia sobie, że umarła już wszelka nadzieja, wtedy Pnin raz zdejmuje maskę i płacze.
„Pnin” jest książką do wielokrotnego czytania. Przy pierwszym czytaniu nie jesteśmy w stanie zauważyć wszystkich szczegółów. Skupiamy się na tym, dokąd doprowadzi nas ta historia i nie kontemplujemy wszystkich szczegółów, jakimi raczy nas w niej Nabokov. I tu oczywiście mogę zgodzić się z autorem fatalnego posłowia, które zawiera mój egzemplarz książki – przy pierwszym czytaniu trudno od razu wyłapać zabawę  z przenoszeniem narracji z bezosobowej na osobową. Trudno też wyłapać wszystkie smaczki np. wiewiórkę, czy wzór na parawanie młodego Timofeja.
Nie jestem specjalistką od literatury, „Pnin” jest pierwszą książką Nabokova, którą czytałam. Jestem jednak zdania, że literatura jest do czytania, a nie do rozkładania na czynniki pierwsze. Nie wiem, czy Nabokov bawi się konwencją, czy kpi z czytelnika. Wiem, że „Pnin” może bawić, może wzruszać, może docierać do innych emocji czytelnika. Taka chyba jest rola książki. Rozkładanie na części, w jakie bawią się specjaliści od literatury kojarzy mi się z „rozkładaniem” na części pierwsze obrazów, które z założenia mają grać na emocjach. Gdybym była Nabokovem, to uznałabym te wszystkie zabiegi za bardzo zabawne. No ale Nabokovem nie jestem.

Vladimir Nabokov, Pnin, Państwowy Instytut Wydawniczy, 1987

piątek, 23 marca 2012

Doris Lessing "PIąte dziecko"

 
Podobno lepiej spaść z wysokiego konia. Czy tak jest faktycznie? Nic tak nie boli, jak upadek z wysokiego konia własnych marzeń.
Harriet i David są inni niż reszta ich rówieśników. Zamiast szybkiego seksu, zabaw i beztroskiego życia wolą kultywować tradycyjny model rodziny. W marzeniach widzą siebie w wielkim, wiktoriańskim domu. Dom ma mieć wiele pokoi, które mają zamieszkiwać dzieci. A ile chcą mieć dzieci? Mnóstwo!
Mają to swoje marzenie, ale zupełnie nie mają środków na jego realizowanie. Jedyne, co im wychodzi to płodzenie kolejnych dzieci. A kto te dzieci utrzyma i wychowa? No tak, Dawid ma bogatego ojca. A, że Harriet jest przemęczona? Nie szkodzi, w końcu ma mamę z misją pomagania córkom.
I tak prowadzą swoje idylliczne, wymarzone życie. Na święta i wakacje ich dom zapełniają tłumy gości. Wszyscy świetnie się bawią. A Harriet i Dawid, który nie mają pojęcia o ponoszeniu konsekwencji swoich decyzji z wyższością komentują życie najbliższych. Siostra Harriet urodziła córkę z zespołem Downa – no tak, to z pewnością wina tego, że rodzice chorego dziecka ciągle się kłócili... „Nas nigdy by to nie spotkało”. Przerażające jest to,  jak bardzo Harriet i Dawid odsunęli od siebie świadomość tego, że ktoś ponosi konsekwencje ich decyzji! Gdzie byłyby ich marzenia, gdyby teść przestał finansować ich rodzinę?
Nagle wszystko w życiu tej beztroskiej pary się zmienia. Harriet zachodzi w piątą ciążę. Od początku wie, że coś jest nie tak. Dziecko jest bardzo duże i silne. Wysysa z matki wszelkie siły. Goście już nie tak chętnie odwiedzają wielki wiktoriański dom – w końcu nikt nie chce patrzeć na nieszczęśliwą gospodynię.
W końcu rodzi się Ben, który jest wcieleniem zła, jest niezwykle silnym odmieńcem. Całe życie rodziny nagle koncentruje się na tym chłopcu o zimnym spojrzeniu. Goście już zupełnie przestają przyjeżdżać, kolejne opiekunki odchodzą w popłochu, rodzina patrzy z przerażeniem. A Harriet widzi tylko to dziecko. Starsze dzieci odchodzą w zapomnienie. Czy nie zasługiwały na uwagę matki?
Mam mieszane uczucia, co do „Piątego dziecka”. Strasznie denerwował mnie egoizm Harriet – poświeciła życie wszystkich członków rodziny tylko po to, żeby pozbyć się poczucia winy. Gdyby zrobiła to ze ślepej miłości – zrozumiałabym. Ale tak nie było. Harriet tak naprawdę nie kochała żadnego ze swoich dzieci. Były one tylko elementami dekoracji w jej pięknym marzeniu o wielkiej rodzinie. Nie jest sztuką spłodzić dziecko, sztuką jest je wychować. A czy Harriet poświęcała czas swoim dzieciom, czy znała je, czy wychowywała? Nie! Ona tylko próbowała uciszyć swoje sumienie. Z czystego egoizmu narażała swoje dzieci na niebezpieczeństwo.
Innym problemem jest system opieki medycznej. Czy sumienie pozwoliłoby mi powierzyć dziecko, takie jak Ben opiece medycznej? Na pewno nie takiej, jaką przedstawiła w „Piątym dziecku” autorka. Ale jaka była alternatywa? Jakie wyjście mieli zdesperowani rodzice? A co my byśmy zrobili na miejscu Harriet i Davida? Takie pytanie stawia nam w tej cieniutkiej książeczce Doris Lessing. Umiecie na to pytanie odpowiedzieć? Ja nie umiem. 
Po przeczytaniu tej książki, uparcie dręczy mnie jedna myśl: "Uważaj o co prosisz, bo może się spełnić". Marzenie Harriet i Davida spełniło się, ale koszt jaki przy tym ponieśli, tak oni, jak i ich dzieci i rodzina jest ogromny. 

Doris Lessing, Piąte dziecko, Państwowy Instytut Wydawniczy PIW, 2007

wtorek, 20 marca 2012

Ann-Marie MacDonald "Zapach cedru"



13-letnia Materia bez pamięci zakochuje się w stroicielu fortepianów Jakubie Pipperze. Ona jest katoliczką, on protestantem. Ona jest z bogatego domu, on jest sierotą. I do tego wiek Materii..  Prawdziwy mezalians. Ojciec małoletniej oblubienicy wpada w gniew. Dość brutalnie zmusza Jakuba do zmiany wiary i poślubienia ukochanej w obrządku katolickim. Potem zagniewany ojciec wyrzeka się córki marnotrawnej na zawsze, dla niego Materia umarła. W tym miejscu powinien nastąpić happy end, ale to wydarzenie jest dopiero początkiem smutnej i tragicznej historii rodu Pipperów.
Miesiąc mija za miesiącem i okazuje się, jak różne cele w życiu, charaktery i temperamenty mają młodzi małżonkowie. Z czasem łączy ich już tylko wzajemna niechęć. Mało tego Jakub, który uważa się za lepszego od „durnej”, kolorowej żony, zaszczepia swoją pogardę dla Materii ich najstarszej córce – Katarzynie.
Katarzyna jest oczkiem w głowie swojego tatusia. Niezwykle utalentowana i bardzo rozpieszczona dziewczyna marzy o wielkiej karierze. To ona sprowadza na rodzinę Pipperów największe nieszczęście. To ona niszczy wszystko i wszystkich wokół siebie. Kiedy czytałam jej losy, cały czas przed oczami miałam rewelacyjną Evan Rachel Wood w roli okrutnej i uzdolnionej  Vedy Pierce. Katarzyna i Veda z pewnością miały ze sobą wiele wspólnego.
Bardzo podobała mi się inna książka Ann-Marie MacDonald „Co widziały wrony”. Moją chęć do przeczytania „Zapachu cedru” skutecznie zwiększyły informacje, że książkę tę trudno dostać. Kiedy zobaczyłam, że stoi ona sobie tak po prostu na bibliotecznej półce, byłam zachwycona. I w tych okolicznościach zrozumiałe jest, że moje rozczarowanie „Zapachem cedru” przeogromne...
Ta powieść pisana jest dość charakterystycznymi dla MacDonald niedopowiedzeniami i krótkimi, urwanymi zdaniami. Styl pisania, który w „Co widziały wrony” kojarzył mi się ze stylem Joyce Carol Oates, w „zapachu cedru” jest po prostu jego parodią. Akcja rozwija się  w dość wolnym tempie, żeby nagle zafundować nam zupełnie zbędny przeskok w czasie. Początek rozdziału, zaczynający się od „Franciszka ma teraz 16 lat” zdradza nam braki warsztatowe. Z jednej strony mamy części, rozdziały, podrozdziały, a z drugiej tak niefortunne przejścia w czasie.
Historia rodziny Pipperów zupełnie mnie nie zainteresowała. Opowieść dłużyła się i ciągnęła, jak flaki z olejem. Niespodziewane tragedie w życiu rodziny z ulicy Wodnej nie robią na mnie większego wrażenia. Zamiast stopniowo budowanego klimatu mamy tu niepotrzebne zawiłości – nie wynikają one z rytmu prowadzonej historii, a raczej z udziwniania tej opowieści. Ba! Byłabym gotowa wybaczyć nawet i to udziwnianie, gdyby było ono przeprowadzane sprawnie. Tego niestety w „Zapachu cedru” zabrakło. Nie byłam w stanie przywiązać się do żadnego z bohaterów, do żadnego nie czułam kompletnie nic – ani sympatii, ani antypatii.
„Zapach cedru” ma świetne recenzje. Wierzę, że warto spróbować przeczytać tę książkę – w końcu podobno każda potwora znajdzie swego amatora. Ja na wątpliwy urok tej książki nie dałam się złapać. Pozostanę wierna moim ulubionym „Wronom”. Widać, że Ann-Marie MacDonald przeszła w swej twórczości długą i owocną drogę. I za to właśnie cenię niektórych pisarzy.

Ann-Marie MacDonald, Zapach cedru,  Wydawnictwo Libros, 2001

niedziela, 18 marca 2012

Paul Britton "Profil mordercy"



Profilowanie kryminalne nieznanych sprawców jest niezwykle popularną ostatnio dziedziną kryminalistyki. Dodać trzeba, że swoją popularność zawdzięcza niezwykłej skuteczności. Psychologowie policyjni wzywani są do niezwykle trudnych i przerażających spraw. Dzięki nim udaje się schwytać seryjnych morderców, czy rozpracować umysły porywaczy. Praca ta wymaga dużej wiedzy, doświadczenia i odporności psychicznej. Nie da się jej tak po prostu zostawić za drzwiami biura. Ona angażuje w całości.
Paul Britton jest znanym angielskim profilerem. Jego życiorys jest imponujący, nie tylko dlatego, że zaszedł w swojej pracy tak daleko, ale z powodu determinacji, z jaką realizował siebie. Nie miał łatwego startu. Ciężko pracował i jednocześnie się kształcił. Był mężem i ojcem, a jednocześnie tworzył podwaliny profilowania kryminalnego w Anglii. Paul Britton nie jest cudotwórcą, ani szarlatanem, nie jest cudownym mówcą i wizjonerem – on jest rzetelnym, solidnym rzemieślnikiem, który stara się swoją pracę wykonywać jak najlepiej umie (a umie świetnie).
Książka "Profil mordercy" jest pasjonująca i przerażająca. Jeśli spodziewamy się po niej taniej sensacji, to się zawiedziemy. Pokazuje ona zawód profilera nie jako film kryminalny, ale jako trudną pracę, od której wykonania zależy złapanie mordercy. Britton mówi o odpowiedzialności za swoje opinie, o omylności osądów. Nie wybiela się, ale i nie obwinia. W książce opisuje kilka spraw, w których rozwiązaniu brał udział. Ze starannością dobrego rzemieślnika stara się precyzyjnie przedstawiać wszystkie fakty, które były istotne dla każdej ze spraw. Jest to chlubne z punktu widzenia specjalisty, ale niezbyt atrakcyjne dla będącego laikiem czytelnika.
Ta dbałość Brittona o szczegóły jest niestety minusem książki – odczłowiecza on ofiary zbrodni, pozbawia je godności i prywatności. Przyznaję, że nie byłoby mi miło na miejscu syna Rachel Nickell czytać o tak intymnych szczegółach, jakie w książce opisał Britton. Być może specyfika pracy stępiła u psychologa pewną wrażliwość na uczucia innych – traktuje on ofiary, nie jak ludzi, którzy kiedyś żyli i czuli, a jako elementy śledztwa.
Książka Paula Brittona uświadamia nam banalność zła. Morderca nie jest demoniczną postacią, która w czarnym płaszczu snuje się ulicami. Morderca bywa miłym mężczyzną, który odwozi żonę do pracy, a na tylnym siedzeniu samochodu wozi małego synka. Morderca może zupełnie nie wzbudzać podejrzeń. Czy podejrzewalibyście, że miły 9-latek, który w markecie uśmiecha się do waszego dziecka, to bezwzględny zabójca, który z zimną krwią potrafi zakatować 3-latka?
Świat jest pełen zła. Kiedy poznajemy tożsamość mordercy, jego sąsiedzi zwierzają się dziennikarzom, że „to był taki miły człowiek” lub „a jemu to zawsze tak źle z oczu patrzyło”. Trudne jest zadanie profilera, musi on odrzucić wszelkie stereotypy i wznieść się ponad uprzedzenia. Musi wyłowić z tłumu tego jednego, jedynego – mordercę. To ogromna odpowiedzialność. 

Paul Britton, Profil mordercy, Znak, 2010

czwartek, 15 marca 2012

Lionel Shriver "Musimy porozmawiać o Kevinie"

 
„Musimy porozmawiać o Kevinie” Lionel Shriver z całą pewnością nie jest książką łatwą. Nie jestem fanką książek w formie listów, do tego bardzo małe literki sprawiały, że przez pierwsze 60 stron nie mogłam się w tę powieść wciągnąć. I nagle zaskoczyło. Nie mogłam przestać czytać, a teraz nie mogę przestać o niej myśleć.
Eva Khatchadourian jest kobietą szczęśliwą i spełnioną. Udało jej się wyrwać z opiekuńczych ramion neurotycznej matki. Jako przeciwwagę dla matczynej agorafobii wybiera kosmopolityczny styl życia – jeździ po świecie, tworząc serię popularnych przewodników. Uwielbia swoją pracę. Nieco po trzydziestce poznaje amerykańskiego do szpiku kości Franklina Plasketta. Tych dwoje ludzi o całkowicie odmiennej filozofii życiowej, innych celach i marzeniach decyduje się na wspólne życie i są bardzo szczęśliwi.
Dlaczego w tym momencie zdecydowali się na dziecko? Dla Franklina było ono naturalnym dopełnieniem ich rodziny, dla Evy było środkiem do uszczęśliwienia Franklina. Do tej pory nieco nieuchwytna, wymykająca się konwenansom kobieta zostaje zamknięta w pułapce ciąży. Korzystając z sytuacji mąż ogranicza jej wolność. Dziecko w jej brzuchu jest symbolem tego co straciła, jest strażnikiem jej więzienia. Czy potrafimy pokochać strażnika? Eva nie potrafiła. A Kevin nigdy niczego nie ułatwiał. Wrzeszczący niemowlak, trudne dziecko, paskudny nastolatek. Piekielnie inteligentny, całe życie systematycznie uczył się manipulowania ludźmi. Nie było nikogo, kto nie nabrał się na jego sztuczki. Nikogo, poza jedną osobą, jedyną, której aprobaty potrzebował, własną matką.
Cała sytuacja prowadzi do ogromnej tragedii. Kevin odbiera swojej matce wszystko, na czym jej zależało, a co mogło odwracać jej uwagę od niego. Sprawił, że jedynym co jej pozostało, był on sam. Teraz w końcu ma to, o czym marzył od małego – życie matki koncentruje się na nim. Czy to dobry moment, żeby przestać grać?
„Musimy porozmawiać o Kevinie” jest kłębowiskiem emocji. Razem z Evą przechodzimy przez wszystkie meandry jej trudnego macierzyństwa. Wszystko w tej książce jest tylko tłem dla relacji matki z synem. Dla Kevina wszystko i wszyscy, poza matką, są tylko rekwizytami w jego grze o matczyną uwagę. Ma tylko jednego widza – Evę.
Czy Kevin był wcielonym złem? Czy ludzie tacy się rodzą, czy tak ich kształtują rodzice? W tej książce nie znajdziecie odpowiedzi. Najlepiej zastanawiać się nad tym, patrząc na małe dzieci. Większość tych niegrzecznych, to po prostu dzieci źle wychowane. Ale czasem, bardzo rzadko, zdarza się dziecko z natury złe. Jaki był Kevin? Nie można całej winy zwalać na Evę (chociaż ona tę winę z pokorą na siebie brała). Postawa Evy „to dziecko to zło wcielone, już od niemowlaka” nie jest wcale taką rzadkością. A jednak w Kevinie nie było nic dobrego. Nie miał momentów, w których pozwoliłby matce się pokochać. Sam nie kochał także dobrego dla niego ojca (wręcz nim gardził). Doceniał to, że matka widzi go prawdziwego, ze zna go, że wie, jaki jest. Chciał tylko, żeby wiedząc to wszystko zaakceptowała go.
Na pewno swój udział w rozwoju Kevina miała także postawa Franklina. Jak można być tak ślepym i bezkrytycznym wobec własnego dziecka? Jak można tak bardzo żyć wizją swojej wymarzonej rodziny? Franklin nie był dobrym ojcem, ani dobrym mężem. Dziwię się Evie, że godziła się na serwowane jej raz za razem upokorzenia. Jak mogła po tych wszystkich latach szanować swojego męża? Czasem lepiej być samotną matka, niż mieć w domu takie „wsparcie”. Lepiej samemu podejmować decyzje wychowawcze, niż ponosić odpowiedzialność za czyjąś ślepotę.
„Musimy porozmawiać o Kevinie” jest książką przejmującą. Kompletnie wgniotła mnie w fotel. Ze zdumieniem przeczytałam, że to nie jest jedyna powieść Lionel Shriver – miałam wrażenie, że gdybym ja napisała taką książkę, to byłabym po niej kompletnie wypalona. Nie mogłabym już nigdy napisać ani słowa. Bo w tej książce zostało powiedziane wszystko.

Lionel Shriver, Musimy porozmawiać o Kevinie, Videograf II, 2008

środa, 14 marca 2012

"Poczytaj mi mamo"




Dzieciństwo to czas, który wspominamy z rozrzewnieniem. To był czas, kiedy lody smakowały lepiej, słońce świeciło mocniej, a bajki były fajniejsze. Moje dzieciństwo przypadło na lata siedemdziesiąte i osiemdziesiąte. Byłam pokoleniem, w którym siedmiolatki na apelach szkolnych występowały w poliestrowych fartuszkach, z czerwonym krawatem i gołąbkiem pokoju na patyku.
Bajki z tamtego okresu zdecydowanie różniły się od tego, co naszym dzieciom teraz serwuje się w telewizji. Tamte bajki miały przesłanie i edukowały zaangażowanych obywateli, którzy mieli w przyszłości pracować dla wspólnego dobra – dla Ojczyzny.
Kto z nas nie miał kolekcji książeczek „Poczytaj mi mamo”? Jedne były fajniejsze (miały powycierane od dziecinnych palców strony z szorstkiego papieru z odzysku), inne słabsze, ale żadne z nas nie chciało rozstawać się z tymi małymi, kwadratowymi książeczkami - to były nasze skarby..
Jaka była moja radość, kiedy w Empiku zobaczyłam grube tomiska ze znajomym logo. Wydawnictwo „Nasza Księgarnia” wpadła na pomysł genialny w swej prostocie – wydało dwa zbiory (to chyba początek serii) , w których pozbierano po 10 oryginalnych książeczek z serii „Poczytaj mi mamo”. Każda książeczka w zbiorze to dokładny reprint – ma okładkę i stronę tytułową. No i które dorosłe już dziecko nie będzie chciało przekazać swoim dzieciom magii tych bajek? Ja chciałam.
W pierwszy wieczór zaplanowaliśmy z synu przeczytanie jednej bajki. Skończyło się na pięciu i na opowieści, jak to było, jak mama i ciocia Bożenka były małe. Potem to już czytaliśmy do oporu. Oboje bawiliśmy się świetnie - on, bo poznawał nowe opowieści (chociaż niektóre czytaliśmy po kilka razy), a ja bo wracałam do mojego dzieciństwa.
Cóż mówić - tej książki chyba nikomu zachwalać nie trzeba. Nie oceniam jej po względem wartość literacko-językowej (chociaż na liście autorów znaleźć można wielkie nazwiska literatury dziecięcej). Dla mnie to wspaniała wycieczka wehikułem czasu. Powrót do lat, kiedy wszystko było proste, jasne i dobre. No i się wzruszyłam :)

Poczytaj mi mamo, praca zbiorowa, Nasza Księgarnia, 2010

poniedziałek, 12 marca 2012

Joanna Olczak-Ronikier "Korczak. Próba biografii"



Kilka lat temu zakochałam się w książce „W ogrodzie pamięci” Joanny Olczak-Ronikier. Kiedy dowiedziałam się, że ta autorka napisała biografię Janusza Korczaka, ucieszyłam się ogromnie. Długo czekałam, aż książka ta pojawi się w ofercie w mojej bibliotece. W końcu jest – pojawiła się. Odstałam w kolejce i zasiadłam do czytania. Książka „W ogrodzie pamięci” mnie zachwyciła, „Korczak. Próba biografii” już zdecydowanie mniej.
Kim był Janusz Korczak wie każdy. To, że naprawdę nazywał się Henryk Goldszmit wie już nieco mniej osób. Wiemy, że napisał „Króla Maciusia Pierwszego”, że zreformował polskie sierocińce, że kochał dzieci tak bardzo, że zdecydował się wraz z nimi umrzeć. Nie zgadzał się na okłamywanie dzieci. Nawet w tak dramatycznej sytuacji, jaką było życie w gettcie, nie chciał okłamywać swoich podopiecznych. Uważał, że dziecko powinno wiedzieć, że ktoś może do niego strzelać, że może umrzeć. Jaki był? Co go ukształtowało? Tego właśnie chciałam dowiedzieć się z jego biografii.
Życie Korczaka było trudne. Od dzieciństwa życie go nie rozpieszczało. Kochał dzieci, dla nich podjął decyzję o rezygnacji z życia prywatnego. To mieszkańcy sierocińca byli jego dziećmi.  Bez wątpienia jego rola w rozwoju pedagogiki jest ogromna. Ale oprócz bardzo rozległej działalności społecznej był nieszczęśliwym, samotnym człowiekiem. Zmagał się z depresją i atakami gniewu. Nie umiał ułożyć swoich kontaktów z kobietami (bądź nie umiał określić swoich preferencji seksualnych), więc zrezygnował z prywatnej strony swojego życia. Był nierówny, miewał huśtawki nastrojów. W ostatnim okresie życia, w gettcie, kiedy przyszło mu walczyć o każdą kromkę chleba dla swoich dzieci, bywał agresywny i niesprawiedliwy. Ale któż z nas nie byłby taki w podobnych okolicznościach?
Ogromną rolę w budowaniu sierocińca, znanego jako "sierociniec Korczaka", miała Stefania Wilczyńska. Była ona dobrym duchem tonującym fantastyczne pomysły Korczaka. To ona tak naprawdę jest cichą bohaterką. Ona zajmowała się praktyczną stroną opieki nad dziećmi. To ona, w przeciwieństwie do Korczaka, martwiła się losem dzieci, które już „wyrosły” z sierocińca. Mało mówi się o tym, że to ona zamykała pochód dzieci w drodze na Umschlagplatz. Ona także zginęła w Treblince. Większość opiekunów z sierocińców, szpitali, domów opieki poszło na śmierć ze swoimi podopiecznymi. Wtedy to było takie oczywiste...
Joanna Olczak-Ronikier bardzo starała się o to, żeby być obiektywną. Janusz Korczak był przyjacielem jej dziadków, to oni wydawali jego książki. Matka Joanny Olczak-Ronikier była pierwszą biografką Korczka. Z kart książki czuć sympatię do jej bohatera. Kontrowersyjne fakty z życia Starego Doktora zostały dodane niejako z obowiązku. Ale nie można zarzucić autorce żerowania na sensacjach. Kontrowersje łagodzi i tłumaczy okolicznościami. Książka zawiera bardzo dobrze zarysowane tło historyczne i poniekąd zupełnie zbędne wstawki dotyczące rodziny autorki. Czuć jej dumę z rodziny i miłość do nich, ale nie są tu potrzebne. Do tego mogą być niejasne dla osób, które nie czytały "W ogrodzie pamięci".
Ostatnio kupiłam synowi „Króla Maciusia Pierwszego”. Zaczęłam czytać pierwszy rozdział i się przeraziłam. Książka ta opowiada o śmierci, poczuciu straty, samotności. Nie chciałam czytać tego mojemu czterolatkowi. Skąd tak drastyczny pomysł na książkę? Skąd tak depresyjny klimat powieści dla dzieci? Teraz, dzięki Joannie Olczak-Ronikier, już to rozumiem.

Joanna Olczak-Ronikier, Korczak. Próba biografii, Seria: Fortuna i Fatum, WAB, 2011

niedziela, 11 marca 2012

Abe Kōbō "Kobieta z wydm"



Nazwisko i imię: Niki Jumpei. Lat 31. Wzrost 158. Waga: 54 kg...
Pewnego sierpniowego dnia 31-letni nauczyciel, z zamiłowania entomolog, Niki Jumpei bierze trzydniowy urlop i wyrusza na poszukiwanie nowej odmiany owada. Terenem jego badań mają być położone nad morzem wydmy. Niki, w nadmorskiej wiosce nazywany po prostu Mężczyzną, przegapia ostatni autobus. Miejscowi proponują mu nocleg w zakopanej w pustynnym piasku chatce Kobiety. Kiedy Mężczyzna budzi się rano, okazuje się, że z tego miejsca nie ma ucieczki.
W „Kobiecie z wydm” głównym bohaterem jest piasek. Piasek jest wszędzie, ma określoną wielkość 0,8 mm, jest wszechobecny, determinuje życie mieszkańców wydm. Praca Kobiety polega na mozolnym oczyszczaniu domu z piasku. Piasek sypie się do oczu i gardła, piasek drażni skórę, piasek jest wszędzie i nigdy nie przestaje pożerać maleńkiej wioski. To jemu właśnie podporządkowane jest życie Kobiety, której zabrał męża i dziecko. To jemu od tej chwili ma być podporządkowane życie Mężczyzny. Zasady życia w tej małej społeczności są jasne i proste – trzeba odgarniać piasek. Każdy człowiek jest elementem machiny, każdy traktowany jest jak trybik: pracuje, dostaje wodę, jedzenie i papierosy,  raz w tygodniu dostaje sake. Społeczność bardzo dba o swoje „trybiki”, ale jednocześnie nie może pozwolić żadnemu z nich odejść – każdy jest niezbędny do ocalenia wsi przed piaskiem.
Mężczyzna buntuje się, chce wolności. Jednak jego postawa ewoluuje. Proste, jasny tryb dnia powoduje w nim przywiązanie i poczucie odpowiedzialności, tak za społeczność, jak i za Kobietę.
Atmosfera „Kobiety z wydm” jest bardzo męcząca, duszna, przytłaczająca. Niemal fizycznie czujemy wszechobecny piasek, czujemy go na skórze i w gardle. Do tego trudna metamorfoza Mężczyzny. Mężczyzna walczy. Proces "puszczania" kolejnych rzeczy z przeszłości, kolejnych wspomnień, marzeń, czy priorytetów jest bolesny. Każde przepoczwarzanie larwy w motyla jest trudne. Mężczyzna ze znudzonego, zmęczonego człowieka, któremu na niczym nie zależy, staje się odpowiedzialny za Kobietę i społeczność, w której jest zmuszony żyć. Traci wszystko, łącznie z nadzieją. Potem zostaje mu tylko błagalne spojrzenie Kobiety. Najpierw jest więźniem piasku, a potem tego spojrzenia.
Przyznaję, jestem tradycjonalistką, silnie zakorzenioną w kulturze europejskiej. Trudno mi się było odnaleźć w tych japońskich realiach. Nie umiałam wyobrazić sobie wsi pod wydmą. Nie rozumiem tego wszędobylskiego piasku. Relacje pomiędzy Kobietą a Mężczyzną nie są dla mnie w pełni czytelne. Mimo tego „Kobieta z wydm” wciągnęła mnie. Byłam ciekawa, jak zakończy się ta opowieść. Wydmowy piasek potrafi wygładzić i wyrównać każdą skałę, zasypuje ludzkie ślady od razu po podniesieniu nogi z ziemi, pozbawia indywidualności. Bardzo chciałam wiedzieć, co ten bezlitosny piasek zrobi z Mężczyzną.  Warto było.

Abe Kōbō, Kobieta z wydm, Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, 2010

czwartek, 8 marca 2012

Sławomir Łubiński "Ballada o Januszku"


Jak większość nas "Balladę o Januszku" kojarzyłam głównie z serialem z lat 80. W mojej dziecięcej wtedy głowie (i pewnie wszystkim, którzy serial oglądali) utkwił jedynie karcer, który  tytułowy Janusz urządzał swojej matce. Dla wielu Januszek jest synonimem czystego, wrodzonego zła. Ale czy ludzie rodzą się źli, czy tacy się stają? Co doprowadziło relację matki i syna do tak dramatycznej formy? Dla mnie, jako matki, te pytania są szczególnie ważne.
Gienia Smoliwąs jest samotną matka – jej mąż zginął w Oświęcimiu. Młoda, niewykształcona wdowa, która w tym czasie była w ciąży, została bez środków do życia. Była kobietą prostą, ale bardzo pracowitą, podejmowała się każdej pracy, żeby tylko móc utrzymać siebie i swojego ukochanego syna Januszka.
Trudno jest samotnie wychowywać dziecko, a Gienia poświęciła dla syna wszystko. No może prawie wszystko.. Mimo tego, że jest matką, jest też kobietą, chce być kochana,  podziwiana i „hormony buzują”. Gienia znajduje sobie kochanka. Od tego momentu traci kontrolę nad swoim synem.. Mimo tego, że kocha go całym sercem, że gotowa jest dla niego na wiele, to syn nie szanuje jej i popada w coraz większe kłopoty.
Książka jest wstrząsającą opowieścią starej, zmęczonej, nieszczęśliwej kobiety. Prostymi słowami maluje nam przed oczami prawdziwy obraz ludzkiego dramatu. Z jednej strony uznać możemy, że Janusz jest zły, niewdzięczny, czy podły, a biedna matka daje z siebie wszystko. Ale czy na pewno? Mało kto rodzi się na wskroś zły. Janusz także nie. W smutnej, pozbawionej nadziei opowieści Gieni widzimy proces degeneracji jej syna. Bezrefleksyjna miłość matki, która momentami wydaje się być rekompensatą dla syna za egoistyczne „zrywy” matki, kształtuje pozbawioną skrupułów osobowość Januszka. Ciągła praca sprawia, że Gienia tak naprawdę zupełnie nie ma czasu dla swojego dziecka, nie zna go, nie wie kim jest. Gienia nie ma pojęcia co z tym swoim synem zrobić, jak go poprowadzić.
Obecnie, w dobie poradników psychologicznych i super niań jesteśmy bardziej świadomi tego, jak ważne w kształtowaniu naszych dzieci jest poświęcanie im czasu i uwagi. Gienia takiej pomocy znikąd nie miała. Ale czy tylko ona? Takich rodziców, jak Gienia jest mnóstwo. Rodzice z głupiej miłości robią ze swoich dzieci potwory (każdy kto ma dziecko w wieku przedszkolnym zna takich rodziców). To rodzice kochający „po łebkach”. Szyldem „Wszystko dla dziecka” zasłaniają kompletny brak zainteresowania dzieckiem. Kolejne zabawki mają rekompensować dziecku brak rozmowy z rodzicami.
W momencie, kiedy pierwszy raz wzięłam na ręce moje dziecko, nagle ogarnęło mnie przerażenie – od tej pory jestem odpowiedzialna za to małe życie, każda moja decyzja, każdy mój błąd wychowawczy będzie miał ogromny wpływ na osobowość tego małego człowieka. Nie jestem matką idealną, ale chciałabym wierzyć, że nie popełnię tylu błędów, ile popełniła prosta sprzątaczka Gienia.
To wyznanie - spowiedź matki jest dla mnie jedną z najbardziej wstrząsających opowieści, jakie ostatnio czytałam. To nie jest książka, którą da się zapomnieć. W mojej pamięci zostanie na długo.

Sławomir Łubiński, Ballada o Januszku, Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza, 2009

wtorek, 6 marca 2012

Antoni Libera "Madame"


 
„Madame” Antoniego Libery mijałam przez lata. Stała na wielu półkach – w zaprzyjaźnionych domach, w bibliotekach, rzadziej w księgarniach. Omijałam ją szerokim łukiem, czułam przez skórę, że nie będzie mi z nią po drodze. Ostatnio została mi ta książka polecona przez przemiłą Izę z bloga czas-odnaleziony. Ciut zaciekawiona opisem, zabrałam się za czytanie recenzji, które były co najmniej entuzjastyczne. W tej sytuacji nie pozostało mi nic innego, jak wypożyczyć „Madame” i czytać.
Jest to historia zauroczenie pewnego wybitnie elokwentnego maturzysty przepiękną i tajemniczą nauczycielką francuskiego – obiektem westchnień całej męskiej części uczniowskiej społeczności. Chłopak pragnie jakoś „uzasadnić” swoją fascynację, nie chce być częścią wzdychającego tłumu. Dlatego decyduje się na przeprowadzenie śledztwa dotyczącego Madame. Śledzi ją, nęka, prowokuje... Dziś nazwalibyśmy to stalkingiem i molestowaniem seksualnym i jego ofiara mogłaby sprawę zgłosić policji. Jednak oczywiście działania chłopaka, suto okraszone intelektualnymi ekwilibrystykami i wieloma opowieściami pobocznymi miłośnicy tej książki nazywają „historią absolutnie pięknej obsesji”. I tu muszę się przyznać – mój poziom wrodzonego pragmatyzmu tej opowieści nie zdzierżył. „Madame” męczyła mnie i nużyła. Strona snuła się smętnie za stroną. Małoletni lowelas drażnił mnie i irytował. Mój praktyczny umysł nie dał się porwać „pięknej obsesji”, a moja przewrażliwiona dusza buntowała się przeciwko nękaniu biednej Madame. Wypracowania maturzysty były niesmaczne i tak mocno poszyte podtekstem seksualnym, że myślę, ze współczesna nauczycielka pędem biegłaby po policję.
Postać maturzysty nijak nie przypomina typowego współczesnego nastolatka, absurdalnością pobudek bliżej mu do bohatera romantycznego. Miłośnik sztuki – literatury, muzyki, teatru.  Biegłością posługuje się szekspirowskim językiem, w razie potrzeby idealnie wpasowuje się w sytuację z tekstem popularnej piosenki. Na każde pytanie odpowiada, wspierając się na dziełach literackich. Dla przyjemności, w wolnym od nękania nauczycielki czasie, czytuje klasyków i zawsze ma jakiś cytat na podorędziu. Geniusz, nie człowiek. Zamiast wzbudzać sympatię, irytuje.
Nie przeczę, język „Madame” jest piękny. Z przyjemnością czyta się tak sformułowane zdania. Ilość odniesień do literatury, historii, sztuki powala. Jednak to mi nie wystarczyło. Po 214 stronie porzuciłam „Madame” (chociaż przyznaję, ta porzutka przyszła mi z pewnym trudem i wyrzutami sumienia).

Antoni Libera, Madame,  Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, 2008

niedziela, 4 marca 2012

Hans Helmut Kirst "Noc długich noży"


 
Pewnego dnia w spokojnym szwajcarskim miasteczku Lugano popełniono morderstwo. Ofiarą jest miły, spokojny starszy pan – Norden. Miejscowa policja rozpoczyna śledztwo. Kiedy okazuje się, że morderstwa dokonano bronią o bardzo niezwykłym kalibrze,  sprawa zaczyna się komplikować. Dokumenty znalezione w domu ofiary odkrywają przed prowadzącymi śledztwo niezwykłą przeszłość pana Nordena.
Heinz-Hermann Norden jest  młodym niemieckim idealistą, perfekcyjnym tworem nazistowskiego wychowania. 1 maja 1933 roku, w dniu swoich dwudziestych urodzin Norden uczestniczy w obozie treningowych dla „najlepszych z najlepszych”. Tam zostaje zwerbowany przez szarą eminencję w hitlerowskich struktur władzy – Waldemara Wesela - do elitarnej, tajnej jednostki bojowej.
Wszyscy wiemy jakie skutki miała dla Europy polityka Hitlera. Wiemy, jak tragiczny los spotkał miliony Żydów. Kirst przedstawia ten problem z zupełnie innej perspektywy. Podczas procesów i zeznań nazistów i żołnierzy  nieustannie padało zdanie, którego świat nie mógł pojąć: „Ja tylko wykonywałem rozkazy”. Dlaczego tak często kulturalni, wykształceni i światli ludzie, jakimi byli Niemcy, miłośnicy literatury, malarstwa i muzyki,  popełniali najgorsze zbrodnie, tłumacząc to później wykonywaniem rozkazów? Wiele osób oceniało to, jako wymówkę, uciszanie sumienia, ale problem jest dużo głębszy – Niemcy nie oszukują świata, nie oszukują nawet siebie, oni mówią prawdę – wierzą (wierzyli) w to, co sukcesywnie wbijała im do głów goebbelsowska propaganda.
Młodzi ludzie, których losy poznajemy w „Nocy długich noży” są starannie wyselekcjonowaną  śmietanką nazistowskiej młodzieży. Przechodzą długotrwałe pranie mózgów. Mieszkają w pięknej posiadłości, w luksusie, jakiego wcześniej nie zaznali i jakiego nie zaznała nigdy większość ludzi popierających Hitlera. Nie brakuje im niczego, wszystkie ich zachcianki są natychmiast spełniane. Jedynym czego się od nich wymaga jest zupełne posłuszeństwo. Każdy rozkaz mają spełniać bez mrugnięcia oka – bez refleksji, bez oceniania go. Ci świetnie wyszkoleni ludzie mają do spełnienia specjalnie zadanie, mają pełnić rolę katów Hitlera. Dzięki nim nic nie stanie na przeszkodzie do pełnego rozkwitu nazistowskich idei.
Najbardziej przejmujące w „Nocy długich noży” jest przeświadczenie, że każdy z nas ma swoją rolę w życiu. Rolą Niemca było wielbienie Hitlera, wyznawanie jego idei, nienawidzenie Żydów. Rolą Żydów było naturalne wejście w rolę ofiary, poddanie się bez walki. Obrazują to rozmowy aryjczyka Nordena, z żydowskim profesorem Breslauerem. Obaj są idealistami, obaj szczerze oddani swoim ideom. Straszne jest, że każda ze stron chce zagrać drugą, udowodnić swoje racje i teorie, a jednocześnie czuje nieuchronność roli, którą jej wyznaczono. Symbolika tej relacji jest poruszająca.
Książkę Kirsta można czytać, jak dobrą sensację, pomijać jej drugie dno, próbę wyjaśnienia motywów kierujących niemieckimi żołnierzami. Miałam problem z tą książką, nie mogłam jej ocenić, zaszufladkować. Poddałam się. Jednego jestem pewna, „Noc długich noży” warto przeczytać.

Hans Helmut Kirst, Noc długich noży, Świat Książki, 2000

czwartek, 1 marca 2012

Jacek Dehnel "Lala"



Z okładki „Lali” patrzy na nas mała dziewczynka. Ma czerwone korale i króciutką grzywkę. W archiwum mojej rodziny jest podobne zdjęcie. Moja babcia i jej siostry nosiły podobną fryzurę. Moja babcia dostała też od swojego ojca lanie, za to samo, co Lala – uznała się za „panienkę” i chciała, żeby pracę za nią wykonała służąca. Widać takie były zwyczaje małych dziewczynek w dwudziestoleciu międzywojennym.
Jacek Dehnel bardzo kochał swoją dzielną babcię Helenę - Lalę. Od dzieciństwa słuchał jej opowieści o rodzinie. Babcia była świetną gawędziarką – kiedy raz doszła do głosu, nie dawała sobie przerwać. Snuła opowieści o dziadkach, ciotkach i pociotkach. Opowieści takie są fascynujące, zwłaszcza poparte starymi fotografiami. Niestety zdjęciami rodziny Bienieckich Niemcy rozpalali w piecu, dlatego babcia musiała zdjęcia te malować słowami (a robiła to po mistrzowsku). Opowieści babci Lali są chaotyczne – tu anegdotka, tu opowieść z morałem – jak to z babcinymi opowieściami bywa. Jacek Dehnel postanowił zapisać je tak, jak były opowiadane – bez ładu i składu. Nie spisał historii rodziny, a babcine opowieści.
Książkę tę tak należy traktować – jak historyjki, które pojawiają się zupełnie niespodziewanie i nie wiadomo dokąd nas zaprowadzą (wiadomo, z babciną pamięcią różnie bywa). Już na samym początku poznajemy mnóstwo osób, miejsc i skomplikowanych koligacji rodzinnych. A z opowieściami rodzinnymi jest dokładnie, jak ze zdjęciami z wakacji – są interesujące głównie dla ich uczestników - jedynych w pełni wtajemniczonych, czyli członków rodziny.
Kilkakrotnie podejmowałam decyzję o porzuceniu „Lali”, jednak tak szłam od opowieści do opowieści i nie mogłam przerwać. Historie te są zabawne, bywają smutne, czasem z morałem. „Lala” jest pomnikiem wystawionym babci przez kochającego i podziwiającego ją wnuka.  To wzruszające.
„Lala” nie jest książką ani bardzo dobrą, ani złą. Jest leniwie snującą się po meandrach babcinej pamięci historią rodzinną. Nie porywaja, ale jednocześnie fascynuje i nie pozwala się tak łatwo porzucić.
Bardzo lubię sagi rodzinne, jednak w wydaniu nieco innym od tego, co napisał Jacek Dehnel. „Lala” jest zbyt chaotyczna, zbyt rozsypana.Skakanie między anegdotami bywa męczące. Do tego ciągle zastanawiam się, skąd w rodzinie cukiernika ze szczęściem do interesów wzięły się tradycje szlachecko-wielkopańskie. Przypomina mi to dworek niedawno wybudowany  przez kuzynostwo mojego taty.. Oprowadzając po nim opowiadali: tu mamy sypialnię, tu hol, tu bibliotekę, a tu proszę - dawna stróżówka...

Jacek, Dehnel, Lala, Seria Archipelagi, WAB,  2006