books on my mind: października 2012

poniedziałek, 29 października 2012

Kate Alcott "Ocalone z Titanica"



Wyruszający w swój dziewiczy rejs Titanic był wielką obietnicą. Najwspanialszy i najnowocześniejszy statek na świecie niósł ze sobą nadzieję na przyszłość. Dla wielu pasażerów, szczególnie trzeciej klasy, niósł ze sobą szansę na nowe, lepsze życie w Ameryce. Miał być spełnieniem marzenia o zmianie klasy społecznej, początkiem realizacji amerykańskiego snu - od pucybuta, do milionera. Niezniszczalny Titanic zatonął w nocy z 14 na 15 kwietnia 1912 roku. Wraz z nim na dnie oceanu spoczęła większość marzycieli - pasażerów trzeciej klasy.
Pochodząca z biednej rodziny Tess Collins ma w Liverpoolu tylko jedną perspektywę - pracę służącej. Dziewczyna potrafi jednak pięknie szyć i nie ma zamiaru spędzić życia usługując innym ludziom. 10 kwietnia 1912 roku postanawia postawić wszystko na jedną kartę - porzuca kiepską pracę i idzie do portu, gdzie do wypłynięcia szykuje się Titanic. Tess chce podjąć pracę pokojówki na statku. Chciałaby dostać się do Ameryki i tam zająć się szyciem. Dziewczyna ma ogromne szczęście. Dziwnym zbiegiem okoliczności zostaje zatrudniona przez światowej sławy projektantkę mody - lady Lucile Duff-Gordon.
Rejs staje się urzeczywistnieniem marzeń Tess. Nie dość, że lady Lucile ma do niej niezwykłą, matczyną słabość, to jeszcze poznaje dwóch uroczych mężczyzn - przystojnego marynarza i charyzmatycznego milionera.Niestety nadchodzi 14 kwietnia.
Ludzie w obliczu katastrofy zachowują się różnie. O tym, co działo się na Titanicu mówiono już wiele.Grająca do końca orkiestra dla jednych jest symbolem arogancji bogaczy, dla innych ostatnim gestem, jaki muzycy zaoferowali umierającym. Niektórzy dżentelmeni, nienagannie ubrani, w spokoju i z godnością oczekiwali śmierci, inni ratowali się kosztem innych. Były kobiety, które zostały ze swoimi mężami, żeby ci nie umierali w samotności, a były inne, które jak lady Lucile Duff-Gordon uciekały w prawie pustej łodzi.
Tess udało się przeżyć. Nie wie, że teraz przyjdzie jej się zmierzyć z dylematami moralnymi. Jej pracodawczyni zostaje wezwana przez senacką komisję do sprawy zbadania katastrofy Titanica. Wkrótce o jej zachowaniu w trakcie  ewakuacji statku mówią wszyscy. Mimo lojalności wobec Lucile Tess musi odpowiedzieć sobie na pytania o jej moralność. Czy po tym co zrobiła można jeszcze mówić o jej człowieczeństwie. Gdzie jest granica pomiędzy pomocą, a przekupstwem? Gdzie jest cienka granica pomiędzy ratowaniem swojego życia, a morderstwem? I w końcu jaką drogę powinna wybrać Tess, żeby się nie zagubić.
Sprawa Duff-Gordonów, która pojawia się w książce zdarzyła się naprawdę. W łodzi, w której mogło zmieścić się 40 osób, płynęło tylko 12 osób, w tym siedmiu marynarzy. Mimo tego, jakie piekło przytrafiło się pasażerom Titanica, lady Duff-Gordon uznała za stosowne zrobienie pamiątkowego grupowego zdjęcia osób ze swojej łodzi. Uśmiechnięte twarze na zdjęciu każą nam zadać sobie pytanie: a w czym ci ludzie byli lepsi od innych? Dlaczego dali sobie prawo do życia i swoim zachowaniem odebrali je innym? Jakie tchórzostwo powoduje, że tylko jedna łódź wróciła po rozbitków?
"Ocalone z Titanica" porusza jeszcze jeden ważny problem - rolę kobiety w społeczeństwie z początku XX wieku. Mówi o emancypacji, o niesprawiedliwym traktowaniu, wyzysku, niższym wynagrodzeniu. I mówi o czymś jeszcze, o radości z samodzielnego zdobywania małych celów, o docenieniu wszystkiego, co uda nam się w życiu osiągnąć. Czy lepszy jest wielki sukces, osiągnięty za pomocą i za pieniądze mężczyzny, czy lepiej smakuje to, co osiągniemy same? A wrzucając w to ciut współczesności, to to pytanie stawiam także panom - to działa w dwie strony.
Książka Kate Alcott nie jest dziełem wybitnym, ale napisana jest całkiem sprawnie. Autorka jest dziennikarką polityczną i może jej doświadczenie zawodowe pozwala nam spojrzeć na zatoniecie Titanica z innej strony. "Ocalone z Titanica" to debiut pisarski pani Alcott i jest to bez wątpienia debiut całkiem niezły.


Lady Duff-Gordon i jej "wesoła" załoga

Kate Alcott, Ocalone z Titanica, Prószynski i S-ka, 2012

piątek, 26 października 2012

Julia Franck "Południca"


Dawno temu czytałam książkę "Dag, córka Kasi" Lilian Seymour-Tułasiewicz. Opowiadała ona o losach dziewczyny z małej góralskiej wioski. Nikt jej nie kochał, nikomu na niej nie zależało. Odesłana do Stanów Zjednoczonych, zdana na własne siły próbowała ziścić swój amerykański sen. Kiedy w końcu życie zaczęło jej się układać, spotkała ją ogromna tragedia. Zrezygnowana dziewczyna poddała się. Czytałam tę książkę wielokrotnie i za każdym razem zdumiewał mnie smutek z niej płynący. Czułam taki żal, że pękało mi moje nastoletnie serce. Przez wiele lat przeczytałam wiele książek i żadna nie miała w sobie tego smutku, tego przytłaczającego żalu i rezygnacji, jaką zapamiętałam z "Dag, córki Kasi". Biorąc do ręki "Południcę" Julii Franck, nie spodziewałam się, że znowu dam się opanować temu zapamiętanemu sprzed lat smutkowi. Smutkowi tak wielkiemu, że po przeczytaniu ostatniej strony każe człowiekowi milczeć.
Helena jest niechcianą i niekochaną córką swojej szalonej, żydowskiej matki. Dziewczyna jest żywą kpiną z bólu i żałoby swojej matki - śmiała przyjść na świat po tym, jak zmarło czterech jej starszych braci. Ojciec Heleny zostawia ją i jej sporo starszą siostrę Martę pod opieką żony i wyrusza na wojnę. Dziewczynki stają się dla siebie całym światem. Razem walczą o swoje przetrwanie, wiedzą, że matka się nimi nie zaopiekuje. 
Ciężko ranny ojciec wraca do domu i tam umiera. Jego córki zostają na świecie same. Wkrótce dostają zaproszenie do swojej ciotki do Berlina. Trafiają tam w samo centrum dekadencji lat 20. Ciotka i jej znajomi nadużywają alkoholu i kokainy, bawią się w klubach do białego rana, celebrują całkowitą wolność seksualną. Marta świetnie odnajduje się w tym środowisku, za to Helena próbuje znaleźć swoje miejsce. Marzy o ukończeniu studiów i pracy lekarki. 
Zmiany zachodzące w Niemczech lat 20. i 30. sprawiają, że nagle znaczenia nabierają zupełnie od tej pory marginalne rzeczy. Okazuje się, że pochodzenie dziewczyn staje się sprawą polityczną. Wszędzie potrzebne są "dobre" papiery, a szaleństwo matki staje się dodatkowym ciężarem. Jak z tym wszystkim ma sobie poradzić Żydówka z chorą psychicznie matką?
Wydawca z tyłu książki napisał, że Helena nie umiała kochać. To nie jest prawda. Helena kochała i to bardziej niż niejedna znana mi osoba.  Kochała rodziców, kochała Martę, kochała Carla. Na swój sposób kochała także swojego syna Petera. Moment, w którym stała się tytułową Południcą sprawił, że coś w niej pękło. Od tego momentu cały czas kurczowo trzymała się jedynego skrawka człowieczeństwa i normalności, jaki jej został - opiekowała się chorymi. Oddała im całą siebie, to oni wymagali opieki, nie ona. To ich trzeba było żałować, nie jej. Każdy dzień w szpitalu ratował jej życie. Tam nikt nie wymagał od niej niczego osobistego. Tam nie była człowiekiem, tam była ubraną na biało, na wskroś profesjonalną siostrą. Nie umiała zbliżyć się do swojego dziecka, nie umiała dać mu tej umarłej części siebie. Mimo wszystko wiedziała o tym, co odbiera Peterowi i na swój sposób starała się to naprawić. Odesłała go tam, gdzie miał dostać to wszystko, czego odmawiała mu matka - miłość, czułość, rozmowy, zabawy, czas. Tak bardzo mi żal i jej i jej dziecka. Każdego z nich z innych powodów. 
Początkowo czytanie "Południcy" szło mi opornie i powoli. Źle znoszę związki kazirodcze, a atmosfera w rodzinnym domu Heleny była wyjątkowo zła, duszna i niesmaczna. Egoistyczni rodzice, których miłość, jak walec przejechała po ich dzieciach. Uczucie, które powinno być piękne, tu staje się grą, walką, wzajemnym ranieniem się. Było to uczucie samolubne i nie było w nim miejsca na rodzicielstwo. Po wyjeździe sióstr do Berlina, nie mogłam się już od "Południcy" oderwać. Czytałam stronę za stroną, wiedząc, że nie odłożę tej książki, dopóki jej nie skończę.
Nie jest to lektura łatwa. Przepojona jest bólem, rezygnacją, smutkiem. Nic tu nie jest proste i ładne. Nawet prawdziwa miłość Marty i Leo nie jest zbyt piękna. Naznaczona jest nałogiem, bólem patrzenia na upadek ukochanej osoby, kolejnymi odwykami, a ostatecznie losem, który spotkał miliony Żydów. 
"Południca" Julii Franck jest dla mnie wyjątkową książką. Jestem pewna, że jest to jedna z niewielu książek, do których będę wracała.

Julia Franck, Południca, Wydawnictwo W.A.B., 2010

poniedziałek, 22 października 2012

Katarzyna Berenika Miszczuk "Ja, potępiona"


Wiktoria Biankowska przyciąga kłopoty. Dziewczyna właśnie poukładała swoje życie uczuciowe i wszystko zapowiadało spokojną i szczęśliwą przyszłość. Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie narysowany na ulicy krzyżyk. Wiki niezbyt rozsądnie staje na nim i w tym momencie trafia w nią ciężarówka z mrożonkami. Pechowa była diablica, niedoszła anielica umiera i jako potępiona dusza trafia do Tartaru. W tym ponurym, szarym miejscu rządy sprawuje nie kto inny, jak Hitler, Kuba Rozpruwacz i Neron. Toczą oni ze sobą wojny podjazdowe i każdy z nich chciałby dostać tartarowym dyktatorem. W jednym jednak są zgodni - wszystkie pozostałe potępione dusze mają na nich pracować. W Tartarze oprócz pracy, biedy, smutku i szarości nie ma niczego. No ale przecież Wiktoria nie ma zamiaru zostać w tak brzydkim miejscu. Przecież trafiła tam przez przypadek. Korzystając z pomocy ukochanego diabła Beletha i jego nieślubnego syna Achillesa wyrusza w drogę do piekieł. A że przy okazji rozpętuje wojnę pomiędzy siłami szalonej i złej Elżbiety Batory,  a Niebem i Piekłem.. Oj każdemu może się zdarzyć. Lucyfer i Gabriel znowu mają z nią urwanie głowy. A miało być już tak spokojnie..
"Ja, potępiona" to trzecia część przygód zwariowanej i nieokiełznanej Wiktorii Biankowskiej. W poprzednich częściach podbijała ona Piekło i Niebo, doprowadzają przy tym niebiańskie i piekielne władze do stanu przedzawałowego, niszcząc zastany porządek oraz zasady i  łamiąc serce niezwykle urodziwego diabła Beletha. Ich miłość nie została do tej pory skonsumowana, tak więc napięcie między zakochanymi sięga zenitu. Nie czytałam poprzednich części trylogii i trochę obawiałam się, czy nie pogubię się przy lekturze tej części. Okazało się, że spokojnie dałam radę, "Potępioną" można czytać, jak samodzielną książkę. Można, ale po co? Proponuję zapoznać się z  przygodami Wiktorii w chronologicznej kolejności. 
Katarzyna Berenika Miszczuk ma lekkie pióro. Wiktoria jest postacią sympatyczną, nie da się jej nie lubić. Pozostali bohaterowie także odmalowani są w taki sposób, że lubimy ich, mimo ich wad. Sposób, w jaki przedstawiono Tartar jest niezwykle sugestywny. Podejrzewam, że w podobnie obrazowy sposób w poprzednich częściach przedstawiono Piekło i Niebo. Dialogi są zabawne, a relacje pomiędzy Lucyferem i Gabrielem powodują salwy śmiechu. Duży plus dla autorki za kreatywne wykorzystanie postaci historycznych oraz legend i wierzeń ludowych. 
"Ja, potępiona" jest fajną lekturą dla nastolatek. Jestem przekonana, że idealnie trafia w swój target. Lektura tej książki zapewniła mi niezłą rozrywkę.Ta bezpretensjonalna książka pozytywnie wyróżnia się na tle np. lśniącego Edwarda ze "Zmierzchu". "Ja, potępiona" jest zabawna i ma na celu rozbawienie czytelnika. Moim zdaniem świetnie jej się to udaje. 

Katarzyna Berenika Miszczuk, Ja, potępiona, W.A.B., 2012
Recenzja dla Szczecinczyta.pl


środa, 17 października 2012

Stefan Darda "Czarny Wygon. Słoneczna Dolina"


Niedawno czytałam książkę Stefana Dardy "Dom na Wyrębach". Bardzo mi się ta książka podobała, dlatego ucieszyłam się, że w mojej bibliotece dostępne są dwie części "Czarnego Wygonu" tego autora. Pierwszy tom nosi tytuł "Słoneczna dolina". Wbrew tej nazwie, w książce mało jest słońca. 
Adam Nawrot, warszawski dziennikarz, zgłasza na policji zaginięcie swojego redakcyjnego kolegi Witolda Uchmanna. Witek dostał nowy, bardzo interesujący temat na artykuł i wyjechał na kilka dni do Roztocza. Kiedy minął termin, w którym Witek miał wrócić do Warszawy,  tajemniczy człowiek przynosi do redakcji adresowaną na Adama kopertę. W środku znajdują się zapiski Witka dotyczące wydarzeń, które miały miejsce w Guciowie, gdzie Witek spotkał się ze swoim informatorem - Krzysztofem Piaseckim.
Witek zatrzymał się w niezbyt chętnie odwiedzanym przez gości zajeździe Janka Stanisławskiego. Gospodarz zaproponował Witkowi wspólną degustację alkoholu. Podczas picia opowiedział dziennikarzowi historię sąsiedniej wsi o nazwie Starzyzna. Pewnego dnia cała wieś, wraz z mieszkańcami po prostu zniknęła. Miejsce, na którym niegdyś stała wieś cieszy się ponurą sławą wśród miejscowych. Do tego we wsi pojawił się "upiór z Guciowa" - dziwny osobnik, atakujący zwierzęta i ludzi. 
Następnego dnia Witek spotykał się ze swoim informatorem. Krzysztof jest bardzo dziwny. Nie udziela Witkowi żadnych informacji. Wręcza mu stary brulion i mówi, ze porozmawiają, kiedy dziennikarz zapozna się z jego treścią. Wkrótce zaczynają dziać się dziwne rzeczy, a absurdalne wydarzenia opisane w notatniku Krzysztofa przeplatają się z teraźniejszością. 
Początek "Starzyzny" jest dość skomplikowany. Mamy tu człowieka, który czyta w notatkach o człowieku, który czyta w notatkach. To zamieszanie powoduje, ze przez wstęp brnęło mi się średnio. Kiedy już w końcu autor rozwinął akcję, nie mogłam się od tej książki oderwać. Wielkim plusem "Słonecznej Doliny" jest przemyślana od początku do końca fabuła i tajemnica. Nie ma tu już rażących w "Domu na Wyrębach" nagłych zmian koncepcji. Wszystko jest na swoim miejscu i od początku do końca tworzy spójną całość. Minusem tej książki w stosunku do "Domu na Wyrębach" jest wtórność. Mamy tu podobnego bohatera, który ma podobnego przyjaciela.Chłopaki tak samo znikają/umierają, zostawiając po sobie obszerne notatki i wyjaśnienia. Oczywiście zagadka w obu przypadkach jest inna, ale np. sposób komunikacji ze zjawami zostaje dość podobny. Do tego wszystkiego "Słoneczna Dolina" pozbawiona jest tego, co w "Domu na Wyrębach" ujęło mnie najbardziej - detali, szczegółów, drobiazgów. Bohater "Domu" - Marek Leśniewski  chwycił mnie za serce, poczułam z nim bliskość. Niestety ta sztuka nie udała się ani z Witkiem, ani z Rafałem. "Słonecznej Dolinie" brakuje klimatu i uroku tej debiutanckiej powieści Dardy. Przyznaję, że "Dom na Wyrębach" podobał mi się bardziej. 
Mimo minusów książka "Czarny Wygon. Słoneczna Dolina" podobała mi się. Mam do przeczytania jeszcze drugą część i z pewnością zaraz po nią sięgnę. Mam nadzieję, że Stefan Darda połączył w niej przemyślaną fabułę "Słonecznej Doliny", z klimatem i urokiem "Domu na Wyrębach". Jeśli tak się stało, to Stefan Darda zostanie jednym z moich ulubionych polskich pisarzy. Mam nadzieję, że tak będzie. 


Stefan Darda, Czarny Wygon. Słoneczna Dolina, Videograf II, 2008

wtorek, 16 października 2012

Clarie "Magia wiedźm. Rytuały, specyfiki, zaklęcia"



Wiara chrześcijańska zabrania używania czarów. Biblia wprost mówi o tym, że korzystanie z nich to grzech. Ale wszystko zależy od tego, jak te czary pojmujemy. Czy modlitwa i medytacja nie mają ze sobą nic wspólnego? Czy korzystanie z darów, jakie otrzymaliśmy jest grzechem? Magia jest starsza niż religie. I chociaż obecnie łączy się ona głównie z religiami neopogańskimi, to może też istnieć w oderwaniu od nich.
Magia jest jedna - nie biała, nie czarna, a jedna. Wszystko w niej zależy od intencji i poczucia etyki osoby uprawiającej magię. Nie mówimy tu o Harrym Potterze, czy innych bajkowych czarodziejach, ale o magii, z której można czerpać korzyści w codziennym życiu. Dawne szeptuchy, zielarki, i inne wiejskie wiedźmy używały swojej wiedzy do pomagania ludziom. Oczywiście były i są one mistrzyniami w swoim fachu, jednak każdy z nas może korzystać z magicznych sposobów na wprowadzenie szczęścia i harmonii do swojego życia. W tym właśnie ma nam pomóc książka "Magia wiedźm" autorstwa młodej wiedźmy Clarie. W kolejnych rozdziałach wprowadza ona czytelnika w świat wiedzy magicznej. Zaczyna od opowieści o czakrach i medytacjach. Oczywistym jest, że aby osiągać szczęście i harmonię w życiu najpierw należy zharmonizować siebie. Do tego służą porady dotyczące ubrań, magii kolorów i zapachów. Potem Clarie wyjawia nam swoje sekrety dotyczące tak ważnych dziedzin w życiu człowieka, jak miłość, czy przyciąganie pieniędzy (pieniądze szczęścia nie dają, ale ich brak zdecydowanie unieszczęśliwia). 
Clarie wprowadza czytelników także w świat dywiancji. Pokrótce omawia karty tarota, wahadełka, kryształowe kule, czy inne formy przepowiadania przyszłości. Oczywiście wszystkie te formy wróżenia omówione są skrótowo. Jeśli chcemy dowiedzieć się więcej, to szukać powinniśmy książek specjalistycznych. 
Z "Magii wiedźm" dowiemy się także o tym, jak komunikować się z duchami, jakie zwierzęta i rośliny mogą nam w tym pomóc. Oprócz tego dowiemy się nieco o rytuałach, magicznych kąpielach oraz o ochronie przed wampirami energetycznymi. 
Książka Clarie "Magia wiedźm" jest bardzo dobrym wstępem do zgłębiania wiedzy o magii. Napisana jest prostym językiem, a i autorka zajmuje się praktyczną stroną magii, bez zgłębiania się w jej część ideologiczną i religijną. Może to źle, ale jestem przekonana, że wiele osób, które zaczynały od magii praktycznej, zainteresuje się filozoficzną koncepcją, która za nią idzie.  Książka "Magia wiedźm" może w tej drodze pomóc. Cieszę się, że zagościła w mojej biblioteczce. 

Za możliwość przeczytania książki dziękuję Studiu Astropsychologii.

Clarie, Magia wiedźm. Rytuały, specyfiki, zaklęcia, Studio Astropsychologii, 2011

poniedziałek, 15 października 2012

Olga Rudnicka "Natalii 5"


Z jednej strony zachęcana przez Was, z drugiej zniechęcana przez niektóre z czytanych recenzji, trochę bałam się "Natalii 5". Wypożyczyłam ja z biblioteki, ale trochę zwlekałam z czytaniem. Z Olgą Rudnicką różnie bywa - raz jej idzie lepiej, raz gorzej. Poznałam trzy książki jej autorstwa i "Natalii 5" podobała mi się najbardziej.
Umierający milioner Jarosław Sucharski postanawia uporządkować swoje doczesne sprawy. Ma powód, żeby zrobić to wyjątkowo starannie - ma pięć córek, którym dla ułatwienia sobie życia dał na imię Natalia. A najgorsze jest to, że pięć Natalii Sucharskich nie wie o swoim istnieniu. Ojciec, który za życia zaniedbał ten aspekt życia rodzinnego, postanawia naprawić swój błąd już pośmiertnie. Wymyśla skomplikowaną intrygę, która ma zbliżyć siostry do siebie.
Panie Natalie są w różnym wieku, wychowywały się w różnych miastach i środowiskach. Jednak łączy je jedno - wszystkie mają w genach zadziorność. To połączenie sprawia, że siostry Sucharskie stają się postrachem miejscowej policji, a cała sytuacja prowadzi do serii absurdalnych pomyłek i zabawnych sytuacji. Do tego siostrom nie zamykają się buzie, gadają cały czas. I mimo różnicy charakterów i wewnętrznych konfliktów, to przed światem zwierają szyki i stanowią jedność.
Oczywiście "Natalii 5" to nie jest książka ani ambitna, ani dobra literacko. Jest to lekka, zabawna lektura, która służyć ma rozrywce. To zadanie spełnia na piątkę. Uwielbiam takie paplane, absurdalne dialogi, jakie prowadziły ze sobą siostry. A już ich argument ostateczny: "to nie jest zabronione", za każdym razem rozbawiał mnie do łez.
Bardzo cieszę się, że w książce tej autorka uniknęła pewnej łopatologii, z którą czytelnik ma do czynienia w innych jej książkach. W "Cichym wielbicielu" mamy przepisane fragmenty ulotek organizacji wspierających ofiary stalkingu, a w "Lilith" wykład o wicca. Poza tym dość podobała mi się wymyślona intryga, chociaż oczywiście dziwnym wydaje mi się uczestniczenie policjantów w intrydze mającej na celu oszukanie byłego narzeczonego. Założę się, że żaden z czytelników nie wpadnie na pomysł wykorzystania policji w prywatnych intrygach.
Bardzo polubiłam siostry Sucharskie i cieszę się, że mimo negatywnych opinii zdecydowałam się na przeczytanie tej książki.  Książkę czyta się błyskawicznie. Nie wiem kiedy przeleciało mi te 500 stron. Dla mnie to idealna lektura na czas czekania na trenujące judo dziecko. Nie zaprząta głowy, daje trochę rozrywki, nie wymaga koncentracji. Taka miła, lekka lektura. I tak własnie należy ją traktować. Jeśli ktoś spodziewa się poważnego, mrocznego kryminału, to zdecydowanie się rozczaruje. Ja rozczarowania nie byłam.

Olga Rudnicka, Natalii 5, Prószyński i S-ka, 2011

środa, 10 października 2012

Richard i Florence Atwater "Pan Popper i jego pingwiny"



Recenzja zwiera spoiler, więc jeśli ktoś nie chce znać zakończenia, powinien przestać czytać :)

Państwo Popper wraz z dwójką dzieci mieszkają w miasteczku Cicha Woda. Pan Popper jest malarzem pokojowym, który swoja pracę wykonuje od wiosny do jesieni. Potem zlecenia na remonty się kończą i pan Popper ma przymusowy urlop. To czas, kiedy nasz bohater może oddawać się swoim marzeniom o podbiegunowych podróżach. Czyta mnóstwo książek na ten temat i posiada ogromną wiedzę. Pewnego dnia do domu państwa Popper trafia tajemnicza paczka - prezent dla pana domu. Okazuje się, że uczestnicy wyprawy podbiegunowej postanowili spełnić marzenie pana Poppera i przysłali mu pingwina. 
Pingwin, którego Popperowie nazwali Kapitanem Cookiem zamieszkuje w lodówce i zapałem zwiedza nowy dom. Jednak z czasem zaczyna smutnieć i chorować. Czuje się samotny. Na wieść o tym pobliski ogród zoologiczny prezentuje panu Popperowi kolejnego pingwina, a właściwie panią pingwinową. W niedługim czasie rodzina pingwinów powiększa się o dziesięcioro dzieci. 
Takie stadko wymaga sporych nakładów finansowych.Dom wymaga przebudowania, a i jedzenie dla pingwinów kosztuje niemało. Państwa Popper dopadają problemy finansowe. 
Książka "Pan Popper i jego pingwiny" rekomendowana jest dla dzieci od 5 roku życia. Bardzo lubię system rekomendacji wiekowej,  bo ułatwia wybór lektury dla dziecka. Jednak tym razem nie byłam przekonana, czy książka ta trafia w gust pięciolatków. Akcja nie toczy się zbyt szybko, książka nie jest zbyt zabawna, a finansowe perypetie Popperów dość nudziły mojego syna. Sam pomysł na książkę był niezły. Powstała nawet jej filmowa adaptacja, w której w rolę pana Popper wcielił się Jim Carrey. Wydawało mi się, że będzie wciągająca i arcyzabawna. Spodziewałam się gagów w wykonaniu stada pingwinów, ale dostaliśmy jedynie opis smutnej rodziny, której dobro poświęcone zostało dla pasji pana domu. Rodzina tonie w długach, dzieci żyją w wychłodzonym domu, opuszczają szkołę,  a na koniec tatuś porzuca je dla pingwinów.. 
Bardzo lubimy wspólne czytanie i lubimy rozmawiać o książkach. Syn z przejęciem opowiada babci, czy dziadkowi o czym właśnie czytamy. Tym razem tak nie było. Syn cały czas dopytywał się, kiedy skończymy "Pingwiny", żebyśmy mogli czytać inne książki. 

Książka "Pan Popper i jego pingwiny" rekomendowana jest w akcji "Cała Polska czyta dzieciom".

Richard i Florence Atwater, Pan Popper i jego pingwiny, Dwie siostry, 2009

poniedziałek, 8 października 2012

Igor Ostachowicz "Noc żywych Żydów"


O "Nocy żywych Żydów" Igora Ostachowicza było głośno. Wiele osób oburzało się, że  sekretarz w Kancelarii Prezesa Rady Ministrów, doradca premiera w sprawach PR-u, mógł napisać naruszającą tabu, popkulturową, kontrowersyjną i skandalizującą książkę. Tytuł odnosi się do dwóch filmowych horrorów z pogranicza dobrego smaku: "Noc żywych trupów" i "Noc żywych Żydów". Zaintrygowało mnie to połączenie naszego narodowego tabu z tanim, groteskowym horrorem. Do tego chciałam zobaczyć, czy "przebudzenie" współczesnych 30-latków może odbyć się mniej moralizatorsko i tkliwie, niż zrobiono to w filmie "Arytmetyka diabła".
Bohaterem "Nocy żywych Żydów" jest 30-letni mężczyzna, który po studiach nie mogąc znaleźć pracy w zawodzie, został glazurnikiem. Pracuje na czarno, ale zarabia bardzo dobrze. Na koncie ma odłożoną sporą sumę, ma też pozakładane lokaty. Żyje w dającym mu poczucie bezpieczeństwa związku z fascynatką internetu i religii wschodu - Chudą. Para świetnie do siebie pasuje. Oboje są konformistami i lawirantami, w nic się nie angażują, nie podejmują żadnego ryzyka. Odpowiada im takie ślizganie się po powierzchni, stanowi ono sens ich wspólnej egzystencji.
Pewnego dnia glazurnik na ulicy spotyka potrzebującego pomocy starszego pana. Wbrew swojej zasadzie nieangażowania się udziela mu pomocy. Starszy pan wynagradza go za to srebrnym sercem. To wydarzenia otwiera ukryte w piwnicy domu glazurnika drzwi do podziemi i uwalnia zamkniętych tam Żydów. Są to osoby, które zginęły w czasie wojny, ale z różnych powodów nie mogą odejść do nieba. Przez 60 lat tkwiły w ziemi, a teraz chcą normalnego życia. Chcą modnych ciuchów, ipodów, skuterów - wszystkiego tego, co oferuje współczesny konsumpcyjny świat. Celem ich pielgrzymek staje się centrum handlowe "Arkadia". 
Nagłe pojawienie się na ulicach zombie-Żydów aktywizuje środowiska nazistowskie. Na ich czele staje ktoś Zupełnie Zły - ucieleśnienie Szatana. 
Przyznaję, że książka Igora Ostachowicza to zupełnie nie moja stylistyka literacka. Nie lubię formy, jaką wybrał autor, nie odpowiada mi język, bezimienność bohaterów. Chętnie porzuciłabym "Noc żywych Żydów" już po kilku stronach. Z trudem przyzwyczaiłam się do języka. Mimo tego wszystkiego nie porzuciłam tej książki, bo się wciągnęłam. Nie przeszkadzała mi kompletnie groteskowość tej opowieści. Nawet brutalność uznaję w jej przypadku za usprawiedliwioną (uprzedzam, momentami jest mocno brutalnie).
Być może jestem zbyt mało wyrobiona literacko, żeby złapać głębię przesłania Igora Ostachowicza, ale obawiam się, że tej głębi po prostu nie ma. Wydaje mi się, że Igor Ostachowicz po prostu napisał swój groteskowy horror, wykorzystując element jeszcze w tym celu niewykorzystywany. To jest niewątpliwie złamanie tabu i nowatorstwo, a doszukiwanie się drugiego dna wynika u nas tylko z przyzwyczajenia do uszanowania świętości. Trudno uwierzyć, że ktoś  tak po prostu nie był poprawny politycznie. To szokuje.
Czy "Noc żywych Żydów" jest książką dobrą? Moim zdaniem nie. Bardzo byłam ciekawa, jak ona się skończy, co się dalej zdarzy, ale nie uważam jej za dobrą. Nie wrócę do niej i raczej nie przeczytam już żadnych książek tego autora. Oczywiście rozumiem osoby, które będą się w niej doszukiwały wartości edukacyjnej, albo takich, których bawi taka konwencja - ja nie należę ani do jednych, ani do drugich. Taki rodzaj książek jest nie dla mnie.

Igor Ostachowicz, Noc żywych Żydów, Wydawnictwo W.A.B., 2012

piątek, 5 października 2012

Rosamund Lupton "Potem"


Dla Grace Covey to był ważny dzień. Jej syn Adam miał urodziny. Święto to nałożyło się czasowo z zawodami sportowymi w ekskluzywnej prywatnej szkole, do której uczęszcza chłopiec. Tam też pracuje starsza córka Grace - Jenny. Dziewczyna jest nastolatką, która marzy o samodzielności. Nie rozumie matki, która uważa, że najważniejsza jest nauka, marzy by być jak ojciec - znany i sławny autor programów survivalowych. 
Dzień jest ciepły i piękny. Zawody są bardzo udane, nawet Jenny świetnie wywiązuje się ze swoich obowiązków. Wszystko to zmienia dźwięk alarmu przeciwpożarowego. Szkoła płonie. Grace nerwowo rozgląda się za swoimi dziećmi. Adam jest bezpieczny, niestety okazuje się, że Jenny została w budynku. Matka rzuca się jej na ratunek i wbiega w ogień. Obie w bardzo ciężkim stanie trafiają do szpitala. Ich dusze opuszczają nieprzytomne ciała.. Nikt ich ni widzi, nikt nie słyszy. W tej trudnej sytuacji mają tylko siebie. Wkrótce okazuje się, że pożar w szkole nie był przypadkowy. Grace i jej córka obserwują, jak reszta rodziny wraz z policją stara się odnaleźć sprawcę.
Książka Rosamund Lupton jest kryminałem, ale przedstawienie jej z perspektywy obserwujących wszystko dusz nadaje jej charakteru metafizycznego. Taka narracja nie jest czymś nowym, w ten sposób jest też napisania np. "Nostalgia anioła" Alice Sebold, jednak "Potem" ma w sobie coś magicznego. Jest to oczywiście kryminał, ale jest to także opowieść o miłości, rodzicielstwie, zrozumieniu. Rodzina Grace była bardzo szczęśliwa i oparta na miłości, a nawet w takich rodzinach dorastanie i usamodzielnianie się dzieci jest momentem trudnym. Grace ciągle widziała swoją córkę, tak jak chciała ją widzieć - jako małą dziewczynkę. Owszem starała się ją zrozumieć, przyjąć to dorastanie w sposób, jaki proponują psychologowie, ale dopiero to dziwne wiszenie w niebycie pozwoliło Grace dostrzec w córce dorosłą kobietę. Nie nieodpowiedzialną trzpiotkę, w zbyt krótkiej spódnicy, ale kobietę, która podejmuje swoje decyzje, która kocha, która nie wymaga stałej ochrony, a mało tego potrafi chronić swoich rodziców. Miłość i szacunek, jakimi darzą się członkowie rodziny Coveyów są niezwykłe i piękne. Chciałabym, żeby tak wyglądały wszystkie rodziny.
Nie lubię babskich czytadeł. Czytam głównie kryminały i thrillery. Bardzo cieszę się, że Rosamund Lupton przemyciła do mojego świata trochę babskich wzruszeń. Tym bardziej, że jesień sprzyja nostalgii i melancholii. Mimo wątka kryminalnego "Potem" jest powieścią pozytywną. W niej wygrywa miłość, a ja mimo wszystko lubię, jak tak się dzieje. 

ps. Cierpię na syndrom jesiennej lakoniczności - coraz krótsze recenzje mi wychodzą ;)

Rosamund Lupton, Potem, Świat Książki, 2012

wtorek, 2 października 2012

Maria Nurowska "Drzwi do piekła"



Książka Marii Nurowskiej "Drzwi do piekła" reklamowana jest jako odważna, kontrowersyjna, mocna. Nie lubię w reklamach książek tak skrajnych określeń, ponieważ zwykle wiążą się one dla mnie z rozczarowaniem. Tym razem nie czułam się rozczarowana książką, chociaż reklama była zupełnie nieadekwatna do treści. 
Daria Tarnowska jest utalentowaną pisarką. Prywatnie jest żoną sporo starszego od siebie krytyka literackiego -  Edwarda. To pozornie udane małżeństwo ma swoje tajemnice. Małżonkowie prowadzą ze sobą dziwną grę, która ich tylko rani i upokarza, a w rezultacie doprowadza do zbrodni. Daria zabija męża i za ten czyn zostaje skazana na 12 lat pobytu w więzieniu. Poznaje tu kogoś, komu chce wyjaśnić, co doprowadziło ją do zamordowania najbliższej sobie osoby. I Daria snuje swoją opowieść, którą przeplatają wydarzenia z codziennego życia w więzieniu. 
Narracja w "Drzwiach do piekła" jest całością. Nie ma w niej podziału na rozdziały. Wydarzenia z życia przed więzieniem nie są niczym oddzielone od teraźniejszości. Zmieniają się bez ostrzeżenia, z akapitu na akapit. Wszystkie wydarzenia są tak samo ważne. Łączą się w całość. Są potokiem myśli kobiety, która ma dużo czasu na myślenie o tym, co się stało. Może zrozumieć i poukładać swoje uczucia. Do tego Daria nadal wierzy w człowieka. Stara się go odnaleźć w każdej ze współtowarzyszek niedoli. Okazuje się, że każda z kobiet ma swoją historię, która doprowadziła je do wspólnej celi. Każda z kobiet, nawet ta najbrutalniejsza, ma swoje marzenia, lęki i wspomnienia. Nie da się ich wszystkich uratować przed zezwierzęceniem, ale możne uda się ochronić chociaż jedną z nich.. 
Początek "Drzwi do piekła" trochę się dłużył, ale potem nie mogłam się od tej książki oderwać. Zrozumiałam i polubiłam Darię. Poczułam też sympatię dla jej współtowarzyszek. Dla mnie najważniejsze jest zrozumienie tego, czym kierował się człowiek. I to właśnie od Marii Nurowskiej dostałam. Przyznaję, ze początkowo nie rozumiałam fascynacji Darii panią pedagog, ale teraz już wiem - każdy musi mieć kogoś, dla kogo warto się otworzyć. Kogoś, kto nas wysłucha i nie będzie oceniał. Taka przyjaźń jest bezcenna. 
Cieszę się, że przeczytałam "Drzwi do piekła". Nie znałam wcześniej książek Marii Nurowskiej, ale teraz wiem, że się z nimi poznam. 

Maria Nurowska, Drzwi do piekła, Znak, 2012

poniedziałek, 1 października 2012

stosik październikowy


Dziś rano zdumiał mnie widok zagarniturowanych tłumów pod drzwiami mojej pracy. No tak, zapomniałabym - studenci wrócili. Niespodziewanie nadszedł październik. To dobry moment na  książkowe podsumowanie września.
Dzięki Tosce82 odkryłam platformę wymiany książek Finta. Cierpię na niedostatek miejsca i Finta rozwiązała mój problem z nadmiarem na półkach. W zamian dostałam inne książki, które od jakiegoś czasu chciałam przeczytać. Bardzo fajna sprawa. Ale mój parapetowy stosik "do przeczytania" rośnie w niezwykłym tempie. Dodatkowo też w tym zamówieniu biblioteka okazała się wyjątkowo hojna.
"Noc żywych Żydów" - no cóż, intrygujący tytuł. Zobaczę, jak wygląda "inne" podejście do tematyki Holocaustu. Ostatnio z polecenia Honoraty czytałam "Dom na wyrębach" Stefana Dardy. Książka ta przypadała mi do gustu, tak więc wypożyczyłam dwie części "Czarnego Wygonu" tego autora. Oprócz tego wzięłam też poleconego przez Honoratę Jakuba Ćwieka. Przeczytam, zobaczę. 
Obecnie czytam "Potem" Rosamund Lupton. Tak się złożyło, że zamówiłam wcześniej "Siostry" tej samej autorki, a obie książki odebrałam w tym samym czasie. Chyba polubię  się z panią  Lupton.
Co do "Natalii5", to wiadomo - proza Olgii Rudnickiej bardzo mnie odpręża. 
No i dwie z wielu zdobyczy fintowych - "Pokuta" i "Angelologia". Zapowiadają się ciekawie.
A na koniec to, co czytamy z synu wieczorami. Teraz jeszcze kończymy "Pana Poppera i jego pingwiny", a na październik zaplanowanego już mamy "Pionokia" - prezent od cioci-Ani-która-zna-Pana-Robótkę :D
To będzie sympatyczny październik :)