„Musimy porozmawiać o Kevinie” Lionel Shriver
z całą pewnością nie jest książką łatwą. Nie jestem fanką książek w formie
listów, do tego bardzo małe literki sprawiały, że przez pierwsze 60 stron nie
mogłam się w tę powieść wciągnąć. I nagle zaskoczyło. Nie mogłam przestać
czytać, a teraz nie mogę przestać o niej myśleć.
Eva Khatchadourian
jest kobietą szczęśliwą i spełnioną. Udało jej się wyrwać z opiekuńczych ramion
neurotycznej matki. Jako przeciwwagę dla matczynej agorafobii wybiera
kosmopolityczny styl życia – jeździ po świecie, tworząc serię popularnych przewodników.
Uwielbia swoją pracę. Nieco po trzydziestce
poznaje amerykańskiego do szpiku kości Franklina Plasketta. Tych dwoje ludzi o
całkowicie odmiennej filozofii życiowej, innych celach i marzeniach decyduje
się na wspólne życie i są bardzo szczęśliwi.
Dlaczego w tym
momencie zdecydowali się na dziecko? Dla Franklina było ono naturalnym
dopełnieniem ich rodziny, dla Evy było środkiem do uszczęśliwienia Franklina. Do
tej pory nieco nieuchwytna, wymykająca się konwenansom kobieta zostaje zamknięta
w pułapce ciąży. Korzystając z sytuacji mąż ogranicza jej wolność. Dziecko w
jej brzuchu jest symbolem tego co straciła, jest strażnikiem jej więzienia. Czy
potrafimy pokochać strażnika? Eva nie potrafiła. A Kevin nigdy niczego nie
ułatwiał. Wrzeszczący niemowlak, trudne dziecko, paskudny nastolatek. Piekielnie
inteligentny, całe życie systematycznie uczył się manipulowania ludźmi. Nie
było nikogo, kto nie nabrał się na jego sztuczki. Nikogo, poza jedną osobą,
jedyną, której aprobaty potrzebował, własną matką.
Cała sytuacja
prowadzi do ogromnej tragedii. Kevin odbiera swojej matce wszystko, na czym jej zależało, a co mogło
odwracać jej uwagę od niego. Sprawił, że jedynym co jej pozostało, był on sam.
Teraz w końcu ma to, o czym marzył od małego – życie matki koncentruje się na
nim. Czy to dobry moment, żeby przestać grać?
„Musimy
porozmawiać o Kevinie” jest kłębowiskiem emocji. Razem z Evą przechodzimy przez
wszystkie meandry jej trudnego macierzyństwa. Wszystko w tej książce jest tylko
tłem dla relacji matki z synem. Dla Kevina wszystko i wszyscy, poza matką, są
tylko rekwizytami w jego grze o matczyną uwagę. Ma tylko jednego widza – Evę.
Czy Kevin był
wcielonym złem? Czy ludzie tacy się rodzą, czy tak ich kształtują rodzice? W
tej książce nie znajdziecie odpowiedzi. Najlepiej zastanawiać się nad tym,
patrząc na małe dzieci. Większość tych niegrzecznych, to po prostu dzieci źle
wychowane. Ale czasem, bardzo rzadko, zdarza się dziecko z natury złe. Jaki był
Kevin? Nie można całej winy zwalać na Evę (chociaż ona tę winę z pokorą na
siebie brała). Postawa Evy „to dziecko to zło wcielone, już od niemowlaka” nie jest
wcale taką rzadkością. A jednak w Kevinie nie było nic dobrego. Nie miał
momentów, w których pozwoliłby matce się pokochać. Sam nie kochał także dobrego
dla niego ojca (wręcz nim gardził). Doceniał to, że matka widzi go prawdziwego,
ze zna go, że wie, jaki jest. Chciał tylko, żeby wiedząc to wszystko
zaakceptowała go.
Na pewno swój
udział w rozwoju Kevina miała także postawa Franklina. Jak można być tak ślepym
i bezkrytycznym wobec własnego dziecka? Jak można tak bardzo żyć wizją swojej
wymarzonej rodziny? Franklin nie był dobrym ojcem, ani dobrym mężem. Dziwię się Evie,
że godziła się na serwowane jej raz za razem upokorzenia. Jak mogła po tych
wszystkich latach szanować swojego męża? Czasem lepiej być samotną matka, niż
mieć w domu takie „wsparcie”. Lepiej samemu podejmować decyzje wychowawcze, niż
ponosić odpowiedzialność za czyjąś ślepotę.
„Musimy
porozmawiać o Kevinie” jest książką przejmującą. Kompletnie wgniotła mnie w
fotel. Ze zdumieniem przeczytałam, że to nie jest jedyna powieść Lionel Shriver
– miałam wrażenie, że gdybym ja napisała taką książkę, to byłabym po niej
kompletnie wypalona. Nie mogłabym już nigdy napisać ani słowa. Bo w tej książce
zostało powiedziane wszystko.